czwartek, 25 września 2014

Bliskie spotkania



Kazimierz nad Wisłą. "Panie Grzegorzu, my po odbiór busa, gotowy?" Mąż krzyknął w stronę sympatycznego szefa mechaników samochodowych. "Ano, gotowy, zapraszam do środka, dogadamy szczegóły". Wchodzimy do kuchni gospodarzy. Zakład Mechaniki Pojazdowej mieści się tuż obok domu, pan Grzegorz nie ma daleko do pracy... . Jego żona stawia filiżanki z kawą przed nami. Ma śmiejące się, orzechowe, życzliwe oczy. Razem z nami zasiada Gucio - mieszaniec pekińczyka z kundelkiem. Opiera grzecznie pysk o stół, patrzy nam w oczy i to niewiarygodne, ale... żuje gumę! "On tak zawsze, uwielbia to" - wyjaśniają gospodarze widząc nasze głupie miny. Wszyscy uśmiechają się do siebie miło. Nie da się tych ludzi nie lubić. Kochają zwierzęta w ten fajny, prosty sposób. Szczerze rozbrajający. Znałam przypadki, gdzie winne kradzieży czereśni - wrony, łapano i wieszano na gałęzi, dla odstraszenia innych "chętnych", ot taka prewencja, koniec żywota smutny, lecz przecież pożyteczny! "Autko ok, ale na turbinę trzeba uważać, powinno dać radę do Hiszpanii i z powrotem". To dobrze, analizujemy ryzyko szybko, bo o azyl nie zamierzamy tam prosić. "A więc szerokiej drogi, jedźcie z Bogiem" - pozdrawiają nas mili gospodarze. Prawdziwi i uczciwi, podobno to rzadkość w tym fachu. Cieszymy się, droga woła. Pan G. znika w warsztacie. Gucio pluje gumą i szczerzy kły do nas. Wsiadamy do naszego busa, lecz zanim trzaśnięcie drzwi, głos zza rogu warsztatu: "Może grosz na piwko, jeśli łaska...". Patrzę w stronę gościa, chudy, braki w "uzębieniu". Siedzi na murku. Noga na nogę luźno założona. Wzrok swobodny, beztroski, śmieje się do nas. Biedak, myślę, i z czego on do licha się tak cieszy? T. wręcza mu parę złotych. Szczerba w zębach odkrywa swą wspaniałość, źrenice się rozszerzają z zainteresowaniem. Do Hiszpanii was los prowadzi, to tak jak mnie, dalej nawet! Do Portugalii, tam gdzie Fatima swoją cudowność na ludzi wylewa! Tak, tak, kiwamy głowami z pobłażaniem. Boże, ależ mi go żal. Czegóż to człowiek nie wymyśli dla paru groszy na piwo... . "Do zobaczenia"!. Uśmiech bezzębny i dłoń uniesiona żegnają nas radośnie.

Trzy tygodnie później. Madryt. Prado oprowadza nas swoim "nerwem" i szybkim biciem serca. Sama Madonna della Rosa spogląda na nas życzliwie, dodaje energii i sił. Rafael zdaje się mówić, ta róża Józefowa dla niej i tylko dla niej... . Ledwo łapiemy oddech, a tu już Orfeusz za Eurydyką biegnie, dzielny, rozkochane oczy ku niej zwraca. Widzę, jest zapłakany, niezmordowany. Rubens próbuje coś tłumaczyć, pocieszać. Osunęła się Eurydyka w dół, ale przecież nie na zawsze... . "Panny dworskie" też pocieszają, klęczą, kłaniają się, Velazquez pokrzykuje, są najpiękniejsze!. Infantka Małgorzata pobłażliwie przygląda się jego wysiłkom, poprawia fałdę na sukni, zerka na majordamusa, czy aby gości słusznie przywitał... . Odwracamy głowy, a tu Matka Boża usypia snem cudownym. Usypia, lecz tylko na chwilę, Montegni wie to lepiej. Apostołowie oddają hołd "zmarłej". Jan wznosi palmę, Piotr trzyma mszał... . Wychodzimy z Prado, słońce nas oślepia, światy się pomieszały. Dzieci jęczą, "przewalają" przez ręce, przywracają nas do świata. Wołają, teraz na lody, rodzice, obiecaliście!. Giorgio zanurza się w rzece Mincio, ktoś niesie cenny obraz, potyka się o schody Ferrary. Nie wiem już co jest realem, a co sennym wyobrażeniem. Wtem: "hej, witajcie!". Nasz znajomy pijaczyna z Kazimierza uśmiecha się od ucha do ucha. Rozdziawiamy gęby w niedowierzaniu. "Ja dalej, do Portugalii, a wy gdzie"? Nie, to niemożliwe, stoi tam chudy, łachmanowaty sweter na ramionach. Widzi nasze zdumione miny."Córka mi fundnęła wycieczkę, przecież mówiłem, że wyjeżdżam", rzuca dumnie... .

Koniec września. Urywamy się na moment od codziennych obowiązków. Jesteśmy tu pierwszy raz. Horyniec. Kresy bolesne i piękne, jesienne. Tajemnice i knieje dookoła. Radruż ze swoją cerkwią cichą i krzyczącą jednocześnie, kapliczka w Nowinach cudownie zaprasza, wszechobecne krzyże bruśnieńskie mokną w deszczu. Zapominamy na chwilę o wszystkim, krzyczymy szczęśliwi z innymi, nasi wygrali w siatkę, mamy złoto!!!. Siedzimy na "deptaku", jemy lody -giganty, pyszne, waniliowe. Kuracjusze przepływają obok. Nagle głos: "kupisz pan loda?" Gość zerka na nas, łachmanowaty sweter na ramionach, ma w sobie coś z kloszarda i "pana". Uśmiecha się od ucha do ucha, szczerba w zębach odkrywa swą wspaniałość, źrenice rozszerzają się z zainteresowaniem. Informuje mnie, żona opuściła go piętnaście lat temu i wyjechała do Niemiec, właśnie wybiera się do niej... . Spoglądamy z T. na siebie. Przynosimy mu lody, jutro może się spotkamy we Frankfurcie, nic nie dziwi, nikt nie wie... .

Pozdrawiam ciepło. Ola

Poniżej, "zaszalałam" z moim, nieskromnie przyznam - superowym żakietem, jesiennym, eleganckim i "luzackim" jednocześnie. Jak mu zagram,tak mi gra. :)



















5 komentarzy:

  1. Mamo, fajnie sobie odświeżyć te historie! Nawet po tylu latach ciagle bawi:) buziak! K.

    OdpowiedzUsuń
  2. Historia jak zwykle ciekawie opowiedziana :) No i piękna kobieta :))
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrzy z Was ludzie i pracowici- tyle opału na zimę! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, trochę tego "nałupaliśmy", mam nadzieję,że zima nam nie taka groźna :). Pozdrawiam Cię serdecznie!

      Usuń

Dziękuję Wam wszystkim za czas i komentarze!