piątek, 20 maja 2016

Silkworm-thriller czyli (nie)proszeni goście w domu



Był kiedyś moment w moim życiu kiedy wyjątkowo zachwycałam się jedwabiem, miałam nawet manię wyszukiwania w lumpeksach wszystkiego co jedwabne, łącznie z niewiadomo do czego służącymi ubraniowymi dziwadłami, po to, żeby "jakoś" to wykorzystać, przerobić, pomalować, przeszyć, itd, a przez chwilę oczami wyobraźni zobaczyłam nawet własną zbijającą - a jakże - kokosy, odzyskowo - jedwabną firmę. Oprócz tego, że malowałam lumpeksowe zdobycze z nadzieją obdarowania ich nowym cudownym życiem, bo przecież nikt inny nie wyciągnąłby ich z otchłani zapomnienia, to jeszcze snułam marzenia, że przed moją nową firmą ustawią się kolejki chętnych po te niemalże artystyczne cacka. Pewnie za mało zapału, talentu i czego tam jeszcze sama nie wiem, ekspert na pewno by coś więcej i trafniej w tej materii..., ale faktem jest, że moja firma pozostała w sferze coraz bardziej rozpływających się marzeń, a w końcu sama się rozpłynęła czy jak kto woli rozwiała jak dym na pokartoflowym ściernisku. Zostało mi po niej parę "pamiątek", kilkoma asertywnie chwałę się pod tekstem. Bo w moim "jedwabnym" zapaleniu postanowiłam kilka tunik sama uszyć, własnoręcznie pomalować i jeszcze ozdobić szydełkową koronką ręcznie wykonaną przez ludową artystkę z pobliskiego Nałęczowa. Jako, że w lumpeksie nie znalazłam (o dziwo, nawet tam nie znajdzie się wszystkiego) gotowego materiałowego jedwabiu, "zainwestowałam" więc w kupno nowego. Powstały tuniki, o których walorach estetycznych można by dyskutować, ale jedno można stwierdzić z całą pewnością - nikt takich nie ma...! Przynajmniej jakaś satysfakcja jest.
Zanim podwaliny mojej przyszłej firmy zamieniły się w świetnie prosperujący biznes, dowiedziałam się parę rzeczy o ulubionym jedwabiu. Trochę to ostudziło na jakiś czas mój zapał, nie wiem czy do mojego artystyczno - dizajnerskiego pomysłu wrócę, czas pokaże, póki co przerzuciłam się z malowaniem na drzewo, którego nie muszę zdobywać w lumpeksie, bo rośnie dookoła mojego domu.

Ale w kwestii jedwabiu... , jest on włóknem pochodzenia zwierzęcego, powstaje z kokonów, które wytwarzają gąsienice wątpliwej urody motyla. Przez miesiąc zżerają liście morwy, po czym powstaje kokon, z którego wydobywa się, a raczej przepoczwarza motyl. Jednym z głównych miejsc produkcji jedwabiu na świecie jest (na trzecim miejscu) Uzbekistan, a ściśle miasto Fergana, położona w pięknej Dolinie Fergańskiej. Z wiosną mieszkańcy otrzymują od władz pudełeczka z maleńkimi larwami jedwabników. Od tego momentu ich życie zmienia się w dwumiesięczny larwowy koszmarek, taki swoisty silkworm-thriller, czy może raczej horror (aż dziw, że żaden reżyser tego gatunku tam jeszcze nie zawitał, gotowy scenariusz,a przede wszystkim darmowa scenografia!) Śmiało można powiedzieć, że te "cenne" żyjątka wprowadzają się do domów gospodarzy, zupełnie jak przyjeżdżający w progi agroturystyki letnicy, lecz ci goście w przeciwieństwie do letników każą pakować gospodarzom manatki i wynosić się gdzie popadnie. Całkowicie opanowywują domostwa ludzi, którzy zmuszeni są do ich hodowli. Owszem, mogą odrzucić wiosenną propozycję wspaniałomyślnych władz, ale tylko teoretycznie, bo w praktyce to niemożliwe. Są biednymi rolnikami i gdyby odmówili nie mieliby prawa do dzierżawy ziemi, która w Uzbekistanie należy do państwa. Tak więc od każdego hektara trzeba kochanemu państwu dostarczyć cztery kilogramy kokonów! To ogrom zważywszy, że jedwabniki są stosunkowo lekkie. Ale dlaczego mieszkańcy muszą "gościnnie" oddać swoje mieszkania larwom? Dlatego, że proces produkcji tego wymaga, w ciągu dwóch miesięcy każda larwa robi się 70 razy większa, zważywszy, że średnio - w otrzymanym wiosną pudełeczku mieści się kilka tysięcy larw..., cóż nawet ci ze słabą wyobraźnią mogą sobie wyobrazić...! Miłe żyjątka zajmują nieraz trzy na cztery pokoje w domu. Na dodatek, zupełnie jakby na arystokratów przyszło, nie znoszą brudu, trzeba im codziennie zmieniać posłanie i usuwać odchody. I tu znów pomoże wyobraźnia: zjadają około trzysta kilogramów morwowych listków dziennie, więc jest co sprzątać.... . Ich karmieniem zajmują się całe rodziny, od wnuczka po dziadka, a i tak ledwo wyrabiają " na zakrętach". Kiedy larwy wystarczająco urosną i powstają kokony, rolnicy oddają je do państwowych punktów skupu, podobnie jak u nas oddaje się owoce i warzywa. Dostają po dwa dolary za kilogram, podczas gdy państwo sprzedaje odbiorcom za....trzydzieści! Jakby tego wszystkiego było mało, to mieszkańcy muszą swoje mieszkania długo szorować i wietrzyć po gościach, którzy oprócz tego, że są żarłokami i czyścioszkami, są jeszcze potwornymi śmierdzielami. Tyle w temacie...

Za każdym razem, kiedy biorę jedwabną tkaninę do ręki, mam przed oczami Ferganę. Również wtedy, gdy wśród lumpeksowych cudów w moje ręce wpada pognieciona, wymiętolona jedwabna bluzka lub apaszka. I robi mi się wstyd, że tak często nie szanujemy pracy innych, zresztą nie tylko przy okazji jedwabiu, rzecz jasna, ale i przy wielu innych produktach, głównie ubraniach, produkowanych często w niewolniczych, tragicznych warunkach, często przy wykorzystaniu dzieci.
Muszę przyznać, że czułam się trochę nieswojo malując te moje jedwabne tuniki i resztę jedwabnych, wygrzebanych gdzieś tam rzeczy. Może to trochę infantylne myślenie, bo przecież, czy to moja wina...? Pewnie nie, jedyne co mogę to po prostu szanować pracę innych i nie marnować bezmyślnie dóbr, które oni nieraz z mozołem i w wielkim pocie czoła dla mnie produkują. I za każdym razem, kiedy pazernie karmię swoje próżne ego kupując kolejną rzecz, choć już to "coś" w szafie mam, sumienie mnie gryzie i wyrzuca mi, że to nie do końca ok. I nie jest mi z tym dobrze, chyba słusznie...
Już wiem, że jeżeli wrócę do mojego jedwabnego biznesu, to z pewnością sto razy zastanowię się i pomyślę nad malowanymi wzorami, żeby ani kawałka tego - ciężką pracą zdobywanego - materiału nie zmarnować.

PS. Przydługawo, ale za to w słusznej sprawie!
Pozdrawiam wszystkich ciepło!
Ola

Jak zawsze parę zdjęć z mojego gaju. Niestety, nie dysponuję rewelacyjnym aparatem, ale przyroda zawsze broni się sama swoją urodą. Parę dni temu był taki ładny zachód słońca, magiczny, piękne niebo, zdjęcia chyba nie do końca oddają piękno natury. Nic przy nich nie majstrowałam, nie poprawiałam, nie przyciemniałam, itd., myślę, że ogród i tak wygląda, jak zaczarowany... :)





















Poniżej moje jedwabne tuniki, uszyte i pomalowane przezemnie, koronki autentycznie zamówione u artystki ludowej z Nałęczowa, obok którego mieszkamy, dodałam do nich skórzane rzemyki jako paski, tak więc wszystko naturalne. Zdjęcia robione rok temu, oczywiście w naszym gaju.



















sobota, 7 maja 2016

MIU czyli tam, gdzie zawsze miło wracać...



Nawet nie wiem kiedy nam ten tydzień minął. Po prostu przeleciał sobie jak wiosenny wietrzyk i śladu po nim nie ma. No, może niezupełnie nie ma... . Miłe wspomnienia mają to do siebie, że oprócz tego, że są po prostu Miłe, nierzadko są Inspirujące i Ubogacające. No i akronim mi wyszedł... - MIU! Można je też sobie schować, zmagazynować gdzieś w zacisznym kącie serca i po trochu wybierać. Zupełnie jak z drzewem, które wyciągamy w zimie z naszej szopy i przynosimy do kominka, palimy w nim i mamy coś dla ciała - bo ciepło i coś dla oka, bo kto nie lubi gapić się na tańczące wesoło płomienie. Przypominam sobie zeszłą sobotę i choć to maj, czuję się jakbym siedziała przy kominku. Prawie fizycznie ogrzewają mnie te wspomnienia, a przed oczami obrazy tańczą jak żywe płomienie.
Zaczęło się w niedużym pokoju na piętrze. Zgodnie z tradycją, razem z rodzicami chrzestnymi pobłogosławiliśmy Martę i Pitera, a oni ucałowali krzyż. Pierwsze wzruszenia, dyskretnie rozmazany tusz w kącie oka. Potem przejście do drewnianego, uroczego kościółka, blisko, po drugiej stronie brodowo-łąkowej ulicy. Przed nami pierwszy weselny taniec - z kwietniowym wietrzykiem tańczy biały długi welon Marty. Patrzę na nich stojących w drzwiach wejściowych, nad nimi i nad nami nuty Hymnu o Miłości, drżące w powietrzu jak mleczowe latawce. A potem wszystko zanurzyło się, albo może raczej - popłynęliśmy po błękitnym, spokojnym, dobrym oceanie. Raz po raz pojawiały się twarze i sylwetki, najpierw, jak mi się zdawało małe anioły, jeden niósł złote kółeczka na atłasowej poduszeczce, za nim dwa kolejne z małymi bukiecikami wiosennych kwiatów, pamiętam, gdy odchodziły, anioł - ten najmniejszy, z czymś na kształt irokeza na głowie, głośno kichnął. Nawet anioły się przeziębiają... . Twarze bliskich, przyjaciół, miłe i tak jak my - wzruszone.
A potem słowa przysięgi, ich głosy wybrzmiewają w mojej głowie tak samo jak tamte - naszych dzieci sprzed dziewięciu i pięciu lat. Męski głos łamie się jak w mutacji, struny ściska niewidzialna siła, a oczy..., najlepszy dowód, że i męskie łzy bywają piękne. I ten drugi głos, delikatny, cichy, też rozedrgany, lecz szczęśliwy.... .
I cisza, a pośród niej słowa ojca Rafała..., o tym, że małżeńskie szczęście to nie tylko radosne fajerwerki, ale i codzienne, cierpliwe podejmowanie trudów, nieraz "mocowanie się" ze słabościami, bywa, że z samym sobą. I że warto, zawsze warto... .

No i poszli wszyscy w tany i tak aż do poniedziałku, bo na Kurpiach jednodniowe wesele to... nie może być!
I działo się! Przyśpiewki mistrzowskiego autorstwa i w jeszcze bardziej mistrzowskim wykonaniu! Tańce do upadłego, pogaduchy o zdartych gardłach, a na zakończenie undergroundowy garaż z głośnikami w rozmiarze XXL, "pokazy" męskiej tężyzny i kaskaderskie popisy na... lamborghini (ale o tym innym razem), i wiele więcej...

To co mnie najbardziej "ogrzewa" w tym wspomnieniu to atmosfera, która nam wszystkim towarzyszyła, prawdziwie serdeczna i wyjątkowo miła. Nie wątpię, że wiele ślubów i wesel jest właśnie takich, ale w tym akurat uczestniczyłam i właśnie o tym mogę napisać. Przyjechali nasi bliscy i przyjaciele. Niektórzy zadali sobie sporo trudu jadąc z daleka. Autentyczna życzliwość, serdeczność i radość z bycia razem, tak bym to najprościej podsumowała. I jeżeli ktoś zapytałby mnie o chwile, zdarzenia w życiu, do których chciałabym wrócić, to byłby jeden z takich właśnie momentów.

MIU..., bo tak bardzo Miło przebywać wśród szczerze życzliwych i serdecznych osób, bo prawdziwie Inspirujące, gdy masz wokół siebie ludzi autentycznych, nie działających z przymusu lecz z serca i Ubogacające, przynajmniej mnie, gdy widzę, jak można się cieszyć sobą i po prostu tak zwyczajnie, bez pretensji lubić, niekiedy mimo różnic.

Tak więc i na moim blogu pragnę podziękować, słowami Marty i Pitera, po prostu..."DZIĘKUJEMY, ŻE BYLIŚCIE Z NAMI!"

PS. Przyznam szczerze, że miałam w planie inny tekst na bloga, ale po prostu nie mogę, choć krótko nie podzielić się tymi przemiłymi wspomnieniami...

Tymczasem wiosna na całego i w Brodowych Łąkach i u nas!

Z ciepłymi pozdrowieniami
Ola


Taki piękny ten nasz gaj...


Stokrotki już szaleją


Sadzawka po prostu zachwyca i tyle...


I "złapałam' te kaczki wreszcie!


Może i zwykłe paprocie, ale wyglądają jak z bajki, przynajmniej ja je tak widzę... :)


Nasza stara poczciwa studnia ciągle nam służy!


Tajemniczy domek wsród drzew, dla ciała i ducha - w jednym! :)


Domek na drzewie zawsze czeka i wypatruje dzieci z Bullerbyn...


Tymczasem u sąsiada taaaakie cuda!


Niebo nad naszą działką,które...


...codziennie odwiedza ten szybowiec!


A to ja..., na tle naszych tulipanów, ubrałam się pod ich kolor :)






Czasami cień bywa nieposłuszny i idzie swoją droga... :)


I kolejna zakochana para!


No i te zachwycające - tuż za płotem - topole niczym sekwoje