sobota, 20 grudnia 2014

Świąteczna bajka



"I co to będzie z tą zimą?", pomyślał krecik i rozejrzał się dookoła. Z nieba zamiast śniegu siąpił deszcz, otoczenie prezentowało się posępnie i szaro.
Lecz już po chwili nie zważał na to. W gałęziach drzewa rosnącego opodal dostrzegł ruch. "Już się krząta", szepnął do siebie i rozmarzonym wzrokiem podążył za małą, rudą wiewiórką. Przyjaźnią się całkiem długo. Prawdę mówiąc, od pierwszego dnia, kiedy się wprowadziła wszystko się zmieniło, ożyło, a świat stał się jakby radośniejszy. Jest tylko jeden szkopuł, ona ciągle jest zajęta, zabiegana. Chwilami odnosi wrażenie, że nawet kiedy wszystkie prace wykona, natychmiast znajduje sobie nowe "najważniejsze" na świecie zajęcia. Tak mu właśnie odpowiedziała pewnego popołudnia, kiedy zaprosił ją do siebie na pogawędkę.
"Przykro mi kreciku, właśnie nawlekam grzybki na gałązkę, muszę wykorzystać dobrą pogodę, to jest teraz najważniejsze!"
I tylko śmignął mu przed oczami jej piękny, puszysty ogon. Kiedy indziej chciał się pochwalić swoją świeżo wykopaną i pięknie urządzoną izbą-spiżarką, tak pieczołowicie wyłożoną mchem i trawą. Bardzo się napracował, ale warto było! Efekt był wspaniały! Lecz wiewiórka nawet nie zeszła z gałęzi, wysłuchała tylko zaproszenia i w pośpiechu wróciła do swojego "najważniejszego" zajęcia - zbierania orzechów.
Pewnego dnia spotkali się przy starym, rozpadającym się klonowym pniaku. Wiewiórka siedziała sobie na nim, piękna i majestatyczna na tle nieba. Tak właśnie widział ją krecik odpoczywający u podnóża pnia. "Święta za moment", rzekła wiewiórka i spojrzała z radością na swojego małego towarzysza. "Zapraszam cię na wigilię", krecik szepnął cicho, z nadzieją w głosie. Ku jego ogromnej radości wiewiórka się zgodziła i zaplanowali spędzić ten magiczny wieczór razem.

Dzień wstał wyjątkowo ładny, po ostatnich szarówkach i mżawkach ni śladu. W nocy chwycił lekki mróz i poprószył śnieg. Niewiele, ale świat od razu zrobił się jaśniejszy, weselszy. Krecik skończył właśnie ostatnie porządki. Uwielbia ten wczesny, poranny czas, energia go wtedy rozpiera! A dzisiaj oprócz energii rozpiera go też radość! Musi jeszcze tylko zapakować prezent dla wiewiórki. W tajemnicy i ukryciu przed nią, co było prawie niewykonalnym zadaniem, bowiem wiewiórka ma zdolność dotarcia do wszystkich zakamarków, suszył grzyby i zbierał najpiękniejsze sosnowe szyszki- jej przysmaki. Kiedy skończył, położył prezent na środku swojej izdebki. Pozostało mu już tylko miłe czekanie. Po jakimś czasie poczuł się senny i przymknął swoje małe, słabo widzące oczy. Wpadł w lekką drzemkę... . Wtem..., wiewiórka staje w drzwiach. Ma śmiejące się oczy i piękne, błyszczące, wypielęgnowane futerko oraz prezent dla niego. Jest duży i ślicznie opakowany. Krecik nie posiada się ze szczęścia! Tak długo marzył o tej chwili! Ma tyle do powiedzenia, a i sam jest spragniony jej słów, tak oszczędnie "wydzielanych" podczas ich krótkich, przypadkowych spotkań. Jest błogo, cudownie, tak bardzo się oboje cieszą tym wspólnym czasem... .
Lecz nagle, co to...? Krecik przeciera oczy, budzi się ze swojej drzemki. Na środku izby obok jego prezentu stoi drugi, równie okazały, związany piękną, czerwoną kokardą. Na nim karteczka z życzeniami od wiewiórki. Była u niego, ale zastała go w drzemce, więc zostawia prezent i wraca do siebie... .Poza tym, choć to wigilia, to jednak musi dokończyć okrywanie pędów i owoców, idzie mróz i ... , dalej już nie czytał. Trudno opisać ten zawód w sercu! A więc to był tylko sen... , pomyślał zdruzgotany. Spojrzał na prezent, który wcale nie cieszył, nie zamierzał go nawet rozpakować, bo i po co! Skulił się w kącie izby i gorzko zapłakał. W tym swoim smutku nie usłyszał pukania do drzwi. Ocknął się dopiero na głos wiewiórki. "Hej, kreciku, co ci się stało? Byłam u ciebie lecz spałeś, zostawiłam karteczkę...". Oszołomiony krecik zawstydził się bardzo całym zajściem. Zerknął ponownie na tekst, którego nie przeczytał do końca. "...idzie mróz, muszę okryć pędy i owoce. Zaraz wracam i chyba będę musiała cię obudzić. Mam ci tyle do powiedzenia! Nawet nie wiesz, jak czekam na naszą wigilię, to dla mnie najważniejsze... ."

Późnym wieczorem zaczął padać śnieg, mróz ścisnął ziemię i udekorował skrzącym się blaskiem wszystko dookoła. Świąteczną ciszę przerywały jedynie rozlegające się raz po raz stłumione, szczęśliwe śmiechy wydobywające się z kreciego mieszkania... .


Święta tuż. Wszystkim zaglądającym tu życzę cudownych świąt, by każdy czuł się szczęśliwy i by nikt nie czuł się samotny. Nie od dziś wiadomo, że to, co najpiękniejsze, najcenniejsze, jest niewidoczne dla oczu. Każdemu więc życzę, by w tym magicznym czasie otrzymał to, czego nie można "fizycznie" położyć pod choinką, ciepło, dobro, życzliwość, miłość.... I by nasi bliscy, przyjaciele i wszyscy pozostali, taki sam prezent otrzymali od nas. Bo to najważniejsze... .

Pozdrawiam wszystkich ciepło, świątecznie i przesyłam tę znaną, zawsze aktualną piosenkę Czerwonych Gitar.
Ola








środa, 10 grudnia 2014

Poranek. 1392



Grupka osób zatrzymała się na skraju ulicy zerkając na przejeżdżający samochód. O tej porze ruch nie jest jeszcze duży, ale nasila się z każdą minutą. Za godzinę, gdy będą wracać, już nie jeden, nie dwa, lecz cała rzeka samochodów popłynie ulicą. Grupka wygląda trochę niezwyczajnie. Patrząc z pewnego oddalenia wydawać by się mogło, że to poruszające się nisko nad ziemią robaczki świętojańskie. Lecz te są wielokolorowe, żółte, błękitne, czerwone, są różnej wielkości i pięknie połyskują w porannym mroku. Trzymają je małe, trochę zmarznięte rączki. Twarzy dokładnie nie widać, jakby otulone poranną mgłą i rozpraszającą się powoli ciemnością. Małe kroczki obok wielkich kroków, przyspieszają nieco. Jeszcze około dwustu metrów do przejścia. Są dzisiaj nieco spóźnieni. Czekali na Basię. Ktoś jej zrobił głupi żart i schował lampion. Biegała z płaczem i szukała. Obudziła pół domu. W końcu się znalazł, w łazience, za koszem na śmieci. Na szczęście nie zniszczony. Jutro położy go obok siebie na poduszce. Wchodzą do kościółka rozświetlonego dziesiątkami lampionów. Roraty się rozpoczęły.

Basia spytała kiedyś "wujka" jak daleko jest z jej domu do kościoła. Odpowiedział, że niedaleko, około pół kilometra. Ale chciała wiedzieć bardzo dokładnie, nalegała, żeby to sprawdził. Wyliczył więc i wyszło 464 metry. "A ile to kroków? - spytała. "Twoich?", pomnożył szybko - "1392". Pomyślała chwilę i odpowiedziała : "tysiąc to tak dużo, a idziemy tak krótko, wujku". Dla niej stanowczo za krótko. W całym tym przedświątecznym zamieszaniu uwielbia tylko tę drogę. Zrobiłaby wszystko, żeby ją rozciągnąć jakoś i pobyć z nimi dłużej. Przychodzą po nią codziennie i zabierają na roraty. "Wujek", "ciocia" i ich dwoje maluchów, młodszych od niej. Basia jest już prawie "dorosła", ma dziewięć lat!. A potem zabiorą ją na wigilię, będzie fajnie, a potem... . Potem wróci do siebie, wie o tym i wszystko rozumie. Mają za małe mieszkanie, żeby z nimi została, tak na zawsze.

Do swojego "nowego" domu trafiła, gdy miała cztery lata.
Ale nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Jedyne do czego się przyzwyczaiła, to do "nieczekania" na nią. Mama jej kiedyś powiedziała, że tak będzie lepiej. Mało pamięta z tego dnia. Krzyczała aż ochrypła, a potem, gdy się obudziła ściskała w ręku małą lalkę. Od niej. Czekała trzy lata, ale chyba już nie czeka. Wszystko wie i rozumie. Przecież tak jest lepiej. Lepiej dla niej. Nauczyła się pilnować swoich rzeczy. Raz ktoś zabrał jej tę lalkę i schował gdzieś, jak wczoraj lampion. Ogarnęła ją taka panika, że z trudem oddychała. Znalazła ją wciśniętą w kąt. Nie rozstają się, razem śpią, razem chodzą do szkoły i na plac zabaw przed "domem". Na szczęście jest mała i wszędzie się zmieści. Do plecaczka, do tornistra, a nawet do kieszeni zimowej kurtki.

Z jej "domu" na roraty chodzi tylko ona. "Ciocia" z "wujkiem" przyszli pewnego dnia, długo rozmawiali z panią Marzenką. Potem zabrali Basię, pojechali razem i robili kolorowe lampiony. "Ciocia " rozłożyła skarby na ich niewielkim kuchennym stole. Czego tam nie było!. Bibułki, kartony, klej, farbki, taki błyszczący pyłek, "ciocia" powiedziała, że to brokat. Nawet bateryjki i małe żaróweczki!. Wybrała żółty kolor. Teraz jej lampion świeci jak słońce!.
Tak bardzo lubi ich dom. W większym pokoju stoi obiekt jej marzeń - pianino!. "Wujek" na nim gra, nie często, bo ściany cienkie i sąsiedzi się denerwują. Pewnego wieczoru, kiedy oni się bawili grał taką ładną melodię. Podeszła i słuchała. A potem spytała co to. Nie pamięta dokładnie, ale odpowiedział, że to coś o księżycu.

Wczesny poranek. Inne dzieci jeszcze śpią. Zbiega szybko na dół w samych skarpetkach, buty założy przy drzwiach, hałasują na kamiennych schodach. Pani Marzenka powiedziała, że musi być cichutko, bo to prawie noc jeszcze. Przebiega obok stołówki. Duży stół, dużo krzeseł, dużo talerzy, kubków, wszystkiego dużo. Nie lubi tego "dużo". Woli małą ciasną kuchenkę i mały stolik, przy którym robili lampiony.
Przyciska nos do wielkiej szyby w drzwiach. W ręku ściska swój słoneczny lampion. Czeka. Wypatruje. Z półmroku wyłaniają się białe, oszronione gałęzie drzew. Jest tak cicho, nawet najmniejszego wiatru, wszystko lśni, jak w bajce. Zaraz przyjdą po nią. I zrobi te swoje 1392 kroki, 464 metry.
Tylko tyle i aż tyle... .

Pozdrawiam. Ola


















poniedziałek, 1 grudnia 2014

Poza horyzontem



Zatrzymała się jeszcze tylko w sklepiku za rogiem. Za chwilę będzie u siebie. Lubi wracać do swojej małej klitki. I lubi być w niej sama ze sobą. Dziś na kolację przygotuje sobie włoski makaron z suszonymi pomidorami i rukolą. Wino do tego koniecznie musi być. Lubi Chateau Ste Michelle, jego delikatny aromat, wiśniowo - jagodowy smak i kolor. No i jest na jej kieszeń.
Miała dzisiaj w pracy ciężki dzień. Jej pracownik chyba może powiedzieć to samo. Totalnie się nie dogadywali. Prawdę mówiąc od dawna działają sobie na nerwy. "Góra" ich przyciska, wszystko musi być na czas. Współpracować trzeba, czy się tego chce, czy nie.
Zapach czosnku i oregano unosi się w powietrzu. Zapaliła świeczkę, postawiła na środku stołu i chwilę popatrzyła na jej płomień. Gotowe. Usiadła przed komputerem. Wcisnęła przycisk. Znajomy, cichy i miły szum popłynął do jej uszu. Nawet nie wie kiedy zjadła to swoje fettuccini i wypiła dwie lampki wina. Jakoś bezwiednie. Obejrzała film. "Wciągnęła" się, nie sądziła, że tak ją poruszy. Potem opłaciła rachunki i wreszcie zanurzyła się w facebookowym nurcie. W sumie od początku na to czekała. Ileż to już razy błogosławiła całą tę filozofię technologii Web 2.0. Jak można było bez tego żyć?. Nie jest już sama, błąd - nie czuje się samotna. "Znowu przesadziłam, nie będę mogła rano wstać" - mruczy do siebie. "Klik" i wszystko ucichło. Podeszła do okna. Pierwszy śnieg. Trawnik przed blokiem oprószony, jakby cukrem pudrem. Czyjeś ślady się odbiły. Kogo "nosi" o takiej porze, pomyślała. Pewnie pies musiał wyjść. Może będą wracać... . Ale tylko cisza dookoła. Postała jeszcze chwilę. Wreszcie zdmuchnęła świeczkę i zapaliła małą lampkę w rogu, zawsze bała się spać w ciemności. Kot znużył się dziś czekaniem i nie przyszedł na wieczorne przytulanki, śpi gdzieś w kącie. Przykryła się kołdrą po same uszy, lubi tak, jest ok. Tylko dlaczego nie może zasnąć... .

Czuje się zawiedziona. Miały się dzisiaj spotkać i pogadać. Uwielbia te chwile z przyjaciółką. Ale od czasu, kiedy M. wyszła za mąż, coraz mniej mają czasu dla siebie. W ostatniej chwili odwołała spotkanie. Jej synek zachorował, pognała z nim do lekarza. To przyjaźń jeszcze z liceum. Lubi jej oczy, tyle wyrażają. I jej głos, lekko zachrypnięty, cichy. Już nieraz miała takie skojarzenie, że jej słowa są jak kolorowe liście, najpierw fruną wysoko w górę, potem płynnie, spokojnie opadają, a jeden, zamiast na ziemię, wpada prosto do jej serca. A ona nawet o tym nie wie... . Wtedy, gdy przyszedł ten trudny moment w jej życiu, M. po prostu wzięła ją za rękę. I była przy niej. Nie zgadzają się tylko w jednej kwestii - Boga. Wykrzyczała jej kiedyś, ze już go nie potrzebuje. Nie było go wtedy, nie ma i teraz. A nawet jeżeli jest, to niewiele ma z nim wspólnego. Na szczęście M. uszanowała jej decyzję, nie naciska i co najważniejsze, wciąż jest jej przyjaciółką. Jedyny szkopuł, to, że tak rzadko mogą się teraz spotykać.

Włączyła dzisiaj komputer później niż zwykle. I równie szybko wyłączyła. Kot ją złości. Dostał jedzenie, a wciąż się pęta pod nogami. "Co się ze mną dzieje? Wszystko przez tę pracę, tyle na głowie". Ale przecież lubi to co robi... . Nie chce dzisiaj tej swojej wybornej kolacyjki, ani wina. Tak, jest zła i niczego nie chce!. Nawet facebook i ci wszyscy jej znajomi... . Może gdyby oferował wrażliwe oczy i ciepłą dłoń. Może tam "być" i jednym kliknięciem "nie być", kogo to obchodzi. Czuje, że przesadza, że to nie do końca tak, ale dziś brakuje jej prawdy za facebookową fasadą słów.

Wie, że nie może uciekać od trudnego tematu. W końcu kiedyś musi przyjść konfrontacja i decyzja. Wraca myślami do czasu, gdy horyzont wydawał się jeszcze czysty. Potem tyle spraw go zagraciło, zaśmieciło. Nigdy nie była tchórzem, teraz też nie zamierza być. Czasami najwięcej odwagi potrzeba, by zajrzeć w głąb siebie. Może zbyt pochopnie oskarżyła Go o wszystkie swoje niepowodzenia. Może to prawda, ze On tam ciągle jest i może faktycznie czeka... . Nie robi sobie wielkich nadziei, ale coś jej podpowiada, żeby spróbować. Poza tym nigdy Mu niczego nie obiecywała, nie ma zobowiązań, za to ma dość samotności i gniewania się... .

Weszła do środka, przymusiła się całą sobą. Specjalnie wybrała ten moment kiedy jest cicho i pusto. Nie znosi tych swoistych "zbiegowisk". Skierowała się na prawo, znajome miejsce z jej ulubioną niegdyś ławeczką wyłoniło się z półmroku. Usiadła i zamknęła oczy. To głupie, nikogo tu nie ma, a ma wrażenie, że czuje na sobie czyjś wzrok... . Zrobiła pierwszy krok, może zrobi i drugi. Znajomi powiedzieliby, że to takie tanie i naiwne. Nie słyszy żadnego cudownego głosu... . Ale ma niejasne wrażenie, że coś drgnęło w jej środku. Jutro też tu zajrzy.

Zasypia. Trochę na jawie, trochę w półśnie widzi przed sobą linię zachodzącego słońca. Gdzieś tam daleko, za horyzontem zdarzeń wyłania się coś, czego nie potrafi bliżej określić, nazwać, czuje, że to coś dobrego. Słyszy swoją ulubioną piosenkę Annie Lennox, ale pierwszy raz docierają do niej słowa... . Sen dzisiaj dziwnie szybko przychodzi, otula i przytula. Już wie, że zrobi drugi krok, a potem może i następny, i następny... .

Pozdrawiam wszystkich zaglądających tu.
Ola



Ostatnie dni lata. Wspomnienie.














środa, 26 listopada 2014

Wycieczka



Hej, moglibyście się uspokoić? - pytam dzieci i zniecierpliwiona odwracam głowę w ich stronę. Już i tak jest gorąco, na dworze upał. Wydaje się, że ich krzyki i śmiechy jeszcze bardziej podnoszą temperaturę. Moja prośba kontra ich podekscytowanie i energia równa się zero szans na powodzenie. W głębi serca rozumiem to doskonale. Każdy wypad dokądkolwiek bardzo ich cieszy. Mnie też. Jesteśmy w stanie znieść o wiele większą dolegliwość niż jazda jak stłoczone sardynki w puszce. Wreszcie dojechaliśmy. Wyskakuję pierwsza. Biorę na ręce najmłodszego, półtorarocznego synka. Z samochodu wychylają się pozostałe głowy. Po sekundzie wszyscy stoimy na rozgrzanej czerwcowym, upalnym słońcem ulicy. Przed nami na niewielkim wzniesieniu kościółek z białą kopułą. Wygląda uroczo w złotych promieniach słońca, otoczony jak wiankiem - kolorowym, odświętnym tłumem gości. Poprawiamy i nasze ubrania. Strzepujemy okruchy ciastek i daremnie próbujemy rozprostować pogniecione spodnie i spódniczki. Wnętrze auta podziałało na nasze stroje jak parowe żelazko. Rekompensuje nam to piękny, cudowny dzień. Nad nami błękitne niebo, w uszach lato dosłownie szumi, a pod stopami miękki od ciepła asfalt. Najmłodszy synek łapczywie pije sok z butelki, resztka nieopatrznie ląduje na mojej jasnej sukience, teraz już nie tylko wymiętej ale i poplamionej. Mam się ochotę wściec, na szczęście szybko mi przechodzi. W końcu to t y l k o sukienka.
Wtapiamy się w kolorowy tłum i wędrujemy na górę do kościółka. Znajomy kleryk zaprosił nas na swoją mszę prymicyjną. Nie wchodzimy jednak do środka. Znajdujemy niezłą miejscówkę blisko wejścia. Z naszymi maluchami wygodniej będzie na zewnątrz. Nawet nie przypuszczamy jak bardzo jesteśmy w błędzie. Niewielki kościółek jest jeszcze w budowie, do głównego wejścia prowadzą strome schodki otoczone prowizoryczną barierką. Nasz "środkowy" synek od razu próbuje sprawdzić jej wytrzymałość. T. w ostatniej chwili łapie szelki jego spodni. W tym samym momencie M. woła, że chce siusiu, zbiegam z nią szybko na dół. Krzyczy mi do ucha, "mamo, szybciej!". Gorączkowo szukam odpowiedniego miejsca. W końcu znajduję kępkę krzaczków. Wspinamy się z powrotem na górę. Zbliża się południe, słońce praży niemiłosiernie. Czuję jak pot strużkami spływa mi po plecach. Moja sukienka jest już nie tylko poplamiona i pomięta, teraz jest jeszcze mokra. Dołączamy do naszej gromadki. P. nie ma czapeczki na głowie, a taki żar z nieba. Zostawiliśmy ją a samochodzie. Tym razem T. zbiega na dół. Nie zdążyłam mu powiedzieć, żeby i butelkę z wodą zabrał... . Wraca. Po chwili zeźlony biegnie po wodę. W międzyczasie J. niestrudzenie przeciska się przez barierki. Próbuję mu wytłumaczyć czym może się skończyć upadek z kilku metrów, ale mała głowa tego nie "kupuje". Chyba chce się nauczyć latać, myślę nerwowo. Wraca T., wciskam mu synka na ręce, a sama ogarniam naszą nieustannie rozłażącą się gromadkę. Teraz dla odmiany K. chce siusiu, zbiegam z nim na dół, wciskam go w te krzaki i prawdę mówiąc sama mam ochotę się w nie zaszyć. I tak mija trzecia godzina... .
Jakaś starsza pani przygląda nam się ciekawie. Pewnie z podziwem, myślę sobie. Łapię jej spojrzenie i natychmiast wiem, to na pewno nie podziw!. Posyłam jej miły uśmiech i przez chwilę walczę z pokusą powiedzenia czegoś równie "miłego".
Nareszcie koniec!. Uff!. Ustawiamy się w kolejce, jeszcze tylko złożymy życzenia przyjacielowi. Patrzę na T. i... truchleję. Nie ma na rękach naszego najmłodszego synka. Ale ja też nie mam... . Więc gdzie jest?!. "Ty go trzymałaś ostatnio" - T. rzuca z przestrachem w głosie. Wsadzamy dzieci do samochodu, nie ma czasu, rzucamy krótkie i ostre "ani kroku nigdzie". Patrzą na nas jakoś dziwnie... . Rzucamy się w tłum w poszukiwaniu dziecka. Pytam przechodzących ludzi, czy nie widzieli małego chłopczyka, tak, półtora roku... . T. nurkuje w innej części tłumu. Biegamy na prawo i lewo, pytamy. Bezskutecznie. Powoli ogarnia mnie panika, nie potrafię już powstrzymać łez. Z tłumu raz po raz wychyla się głowa T.. Wymieniamy pytające, przerażone spojrzenia. Wtem..., co za ulga!. Jest!. Odgradza nas od siebie szpaler ludzi lecz widzę wyraźnie, mój mąż trzyma synka na rękach!. Boże, dzięki!. Uśmiecham się do niego uszczęśliwiona, a on odpowiada mi zdenerwowanym spojrzeniem, zupełnie, jakby pytał, "z czego się głupio cieszysz". Co jest nie tak, nie rozumiem... Wskazuję palcem na J., poirytowane spojrzenie męża oświeca mnie. Ja już wiem to, czego T. jeszcze nie wie... . A nie wie, że trzyma synka!. Tak, właśnie tak. Szukaliśmy naszego małego J., podczas, gdy on cały czas był u T. na rękach... . Czy to możliwe?. Chyba przebiliśmy pana Hilarego... .
Jak mogliśmy go nie widzieć cały ten czas!. Teraz rozumiemy zdziwione miny dzieci... .

Wracamy. W aucie niekończące się wybuchy śmiechu i pytania: "rodzice, na prawdę go nie widzieliście?". Roześmiany K. ciągnie mnie za ramię i krzyczy do ucha: "ale fajna ta wycieczka mamo!".
Jestem szczęśliwa. Zupełnie, jakby J. na prawdę się zgubił i na prawdę odnalazł. Patrzę na swoje odbicie w samochodowym lusterku. Do sukienki "doszedł" jeszcze rozmazany upałem i łzami makijaż, po misternie ułożonej fryzurze ani śladu. Zerkamy z T. na siebie, sama nie wiem, czy w naszym spojrzeniu więcej niedowierzania czy zawstydzenia... . I wybuchamy śmiechem. Mamy powody do radości, wracamy w komplecie!.

Dla J.
Jak dobrze, że się wtedy znalazłeś! :)















Opisałam tę dawną, czerwcową historię, tak trochę na rozgrzanie... . Zima się robi za oknem. Ale dobrze, że i ona jest. Jeszcze radośniej przywitamy lato!
Pozdrawiam wszystkich ciepło. Ps. Gdyby ktoś nie wierzył w tę historyjkę, to mam pięcioro świadków, nie wiem tylko czy dobrze o nas świadczy, że jest prawdziwa... . :)
Ola

sobota, 15 listopada 2014

Żyrafy na szkle



Przyglądałam się jej od wielu lat. Najpierw, gdy była mała. Spacerowała z poważną jak na swoje cztery lata miną. Taka trochę dorosła - maleńka. Budowali wtedy swój dom. Widziałam, jak opiekowała się małym braciszkiem. Niekiedy, zza drzew dobiegał mnie jej głosik "mamo, długo jeszcze...?".
A w czerwcu tamtego roku ujrzałam księżniczkę. Gdyby nie fakt, że ją dobrze znałam, pomyślałabym, że jest starsza i że to dzień jej pierwszej Komunii św.
Tak, rzeczywiście wyglądała doroślej. I ta biała sukienka, rajstopy i buciki. A wokół płatki czerwcowych kwiatów. Pachnące i roztańczone maki, wajgelie, piwonie, dalie i łubiny... . Nie mogę oderwać wzroku, śnieżnobiała sukienka, kwiatowy wianek na głowie, cała postać jakby w aureoli kolorowej tęczy.

Krajobraz znacznie się "uporządkował" wokół ich nowo powstałego domu. Wytężam wzrok, co też oni tam wyprawiają. Dochodzi mnie równomierny stukot i widzę małe rączki ostukują cegiełki, oczyszczają ze starej zaprawy, obok rosną ułożone przez nich stosiki. Dziecięcy śmiech przedziera się przez gałęzie razem z promieniami lipcowego słońca... .

Jestem dziś spóźniona, wkurzam się na siebie na to moje wieczne niewyrabianie się. Łapię klucze i lotem Batmana pędzę do auta. Nagle coś mnie zatrzymuje.
Już wiem, znów będę stać w tym paskudnym korku, ale nic to. Muszę zerknąć, tylko chwilę... .Głośna muzyka, a na skąpanym w słońcu tarasie dwie tańczące dziewczynki. Moja "mała - poważna" denerwuje się, nie udaje się im ten układ taneczny, a przecież rodzice czekają na ich występ.
Przed wieczorem wracam z pracy, parkuję niemalże przed drzwiami mojego pustego domu, nie chce mi się nic, jestem zmęczona. I znów słyszę muzykę, to u nich - występy taneczne, ktoś bije brawo, ktoś się śmieje głośno. Nie znam się na zespołach i całej tej młodzieżowej muzyce, ale to zapamiętałam, to hit tamtego lata, dzieci za nim szalały - Cruel Summer, Ace of Base. Dźwięki, jak świetliste baloniki unoszą się i znikają na wieczornym gwiaździstym niebie. Mieszają się z żartami, okrzykami i gwiazdami. Chyba im zazdroszczę... .

Zaprosili mnie na kawę i ciastko. Siedzę w ich przytulnym salonie, w kominku ogień, a za oknem śnieg. Obok mnie, na szkle dwie żyrafy - przyjaciółki. To ta "moja" - już bardziej poważna niż mała - maluje na szkle. W zimowe wieczory pojawiają się u nich "szklane" koty, pawie, kolorowe ptaki. Zabawne kotki siadają na parapetach i przyglądają się leniwie bieli za oknem. Żegnam się, "mała" podbiega do mnie, oczy jej się śmieją, ma prezent dla mnie. I od tej chwili żyrafy zamieszkały ze mną.

Obudziły mnie wrzaski i dzikie krzyki. Podbiegam do okna i widzę ją, leży na trawie, noga cała we krwi, obok niej ich wielki kaukaz. Zamarłam, przecież ten pies jest taki łagodny. Rodzice wybiegli, przerażenie na twarzach. Nagle..., nic już nie rozumiem. Ktoś się śmieje, ktoś płacze, a jeszcze ktoś inny wyciera dżem truskawkowy z zakrwawionej nogi. Figlarny okrzyk "prima aprilis" wszystko wyjaśnia. Ta mała to ma talent, i temperament, i poczucie humoru. Zawsze to wiedziałam.

Przepłynęły chmury burzowe, wiosenne, letnie "baranki" rozbiegły się dookoła, a jesienno - zimowa stal z ołowiem się wymieszała i przykryła niebo. Czas płynie i stoi w miejscu równocześnie. Czy to możliwe?. Jeszcze spokojniej u mnie, ciszej u nich. Niekiedy tę ciszę przerywają dziecięce szczebioty. Moja "mała" znajoma wyciera czyjąś buzię ubrudzoną czekoladą. Jej córeczka śmieje się głośno. Malutki chłopczyk ściska kij w rączce, nie odda go nikomu!. Goni nieudolnie inną dziewczynkę. Jest śliczna, ma długie, falujące włosy. Zupełnie, jakby mały anioł przebiegał przez ich park... .

Kiedy o niej myślę, uderza mnie jedno. Nigdy nie słyszałam, żeby użalała się na cokolwiek lub kogokolwiek. Ma w sobie jakąś wewnętrzną radość i potrafi się cieszyć. Chociaż złości się czasem, bywa impulsywna, niekiedy częstuje kogoś ciętą ripostą - to przecież "nobody is perfect" - rzuciła mi kiedyś z uśmiechem. Lubię tę jej pozytywną zadziorność, jeszcze bardziej odwagę. I myślę, że prawdziwy z niej "fighter".

Dzisiaj pogoda w kratkę. Raz siąpi deszcz, raz świeci słońce. Przebiegam szybko z zakupami do domu. Jest mi zimno, mam mokre od deszczu włosy. Zatrzaskuję z ulgą drzwi za sobą. I nagle słyszę głos, robi mi się gorąco, serce wali. Jej głos, woła do mnie ze swojego pokoju, "mamo, dzisiaj nie musisz robić obiadu, już zrobiłam!". Rzucam zakupy, pędzę na górę, wpadam do znajomego pokoju, a tam...tylko firanka jak motyl trzepie się przy nie domkniętym oknie... Jak mogło mi się tak przesłyszeć... . Nogi mi miękną. Wtem telefon dzwoni, zbiegam więc z powrotem na dół. I znów jej głos "co u ciebie mamo, w weekend się widzimy, dzieci już się nie mogą doczekać...". Nie przesłyszało mi się, tym razem nie. Jak dobrze, że jesteś.

Z dedykacją dla S.

Pozdrawiam wszystkich ciepło. Ola

















wtorek, 4 listopada 2014

Samsara i jastrząb



W weekend do domu wpadł jak radosna burza mój synek. Przytaszczył ze sobą różne smakołyki, kilka lepszych piw i pomysł na sobotni, wspólny wieczór - film.
Ale najpierw zaszalał w kuchni i upiekł szarlotkę, pomogliśmy mu jedynie w obraniu trzech kilogramów jabłek, bo więcej się na blachę nie zmieściło. Wyszła chyba nieźle, bo równie szybko jak się pojawiła - zniknęła. Tak więc zagryzaliśmy to prawdziwe arcydzieło kulinarne sycąc swoje "kubki" smakowe i żołądki, podczas, gdy oczy chłonęły inne arcydzieło - poetycki film bez słów - "Samsara" Rona Fricke'a. Zmysł słuchu natomiast został porażony dźwiękami przepięknej muzyki Marcello Francisci, Lisy Gerrard i Michaela Stearna.
To obraz - dosłownie, bo film przemawia do nas wyjątkowymi obrazami - o tym, że warto zastanowić się, nawet trzeba, w jakim świecie żyjemy i że mamy realny wpływ na to, co się dzieje wokół nas. Fakt, że tu i teraz mam się nieźle, nie zwalnia mnie z obowiązku, żeby czuć się odpowiedzialnym za drugiego człowieka oraz za środowisko i za naturę, które mnie otaczają i których jestem częścią.
Otacza nas piękny świat, lecz nie zawsze jest to dostrzeżone i docenione, wręcz przeciwnie, całkiem często bywa niszczony bezmyślnie i całkiem bezrefleksyjnie. Piękno i okrucieństwo zawsze splatały się ze sobą, ale można odnieść wrażenie obserwując uważnie świat, że następuje niepokojąca transformacja na "korzyść" tego drugiego. Ten film, jak zapewne wielu - i mnie zachwycił pięknymi, cudownymi obrazami, ale i zaniepokoił, przygnębił wręcz. Myślę, że taka była i jest jego rola. Postępująca dewastacja środowiska, okrutnie cierpiące zwierzęta, będące jedynie przedmiotem handlowej wymiany, zysku, no i człowiek - tak często pozbawiany godności, indywidualności, poniżony. To film bez słów, sam w sobie jest jednym wielkim "słowem", komentarzem, wołaniem o uwagę. Lecz nie pozbawia gorzko nadziei, nie przesłania dobra, wręcz stara się je wyeksponować, wydobyć z ukrycia i nie odbiera szansy na "lepsze". Ale do tego potrzeba umiejętności patrzenia, cierpliwości i wyciszenia. Pojawia się w nim taka piękna scena, w której mnisi tybetańscy układają swoje "mozaiki", misterne mandale, z ziarenek piasku wcześniej zmieszanych z barwnikami. Trwa to nieraz długie miesiące, jest to ich wspólna praca, obrazy tworzą w milczeniu, skupieniu. Po ukończeniu bez żalu niszczą pieczołowicie tworzone dzieło rozsypując piasek. Doskonalą się w ten sposób w cierpliwości, ich wewnętrzne wyciszenie pomaga im uważnie "patrzeć" i kontemplować świat, dostrzegać jego piękno w miejscach z pozoru banalnych i szanować je. Słowo "samsara" wywodzi się z języka sanskryckiego, oznacza wędrowanie, ale również odpowiada na pytanie "co robimy", jak żyjemy. Myślę, że to wspólne nam wszystkim bez względu na religię, jaką wyznajemy. Ja wierzę w Boga, wierzę, że pojedyncze życie nie jest jedynie drobną i ulotną cząstką, przeciwnie, jest indywidualne i niepowtarzalne. To, co robię, jak żyję jest ważne i daje mi nadzieję. Moją powinnością jest szanować ten świat, dołożyć w tym celu moją - choćby małą cegiełkę. Ten film jest o tym, że nie możemy pozostać obojętni, po prostu nie możemy... .

Mam to szczęście, ze mieszkam w pięknym miejscu, wśród drzew, pól, zagajników. Dzisiaj o świcie widziałam jastrzębia krążącego nad tym moim kawałkiem lasu. To rzadki widok, gdyż ptaki te prowadzą skryty tryb życia i potrafią się świetnie ukrywać. Uwielbiają spokój i ciszę. Jastrząb to samotnik, przeważnie milczący, łamie tę zasadę tylko raz w roku, na przełomie stycznia i lutego. Wtedy można usłyszeć jego nawoływania w poszukiwaniu towarzysza życia. Dowiedziałam się, że jastrzębie tworzą monogamiczne pary, wierne sobie przez całe życie i że przywiązują się do swojego terytorium. Są odważne, jeżeli tak można powiedzieć o ptaku, i cierpliwe. Nie pierwszy raz obserwowałam jastrzębia nad moim ogrodem. To piękny widok. Ten ptak ma w sobie coś majestatycznego, "płynie" prawie bezszelestnie, emanując spokojem i siłą jednocześnie. W jakiś przedziwny sposób uzupełnił w mojej wyobraźni piękno obrazów z wczorajszego filmu... .
Jastrząb jest drapieżnikiem. Atakuje z konieczności, by przeżyć, by zdobyć pożywienie, by nakarmić pisklęta. Ale przecież jest tylko dzikim ptakiem. W okresie lęgowym samiec zajmuje się karmieniem samicy, która porcjuje pokarm i podaje młodym. A gdy samica z jakiegoś powodu ginie, on przejmuje jej obowiązki.
W obronie gniazda jastrzębie potrafią ryzykować życiem, potrafią nawet zaatakować silniejszego od siebie człowieka. Nie niszczą bezmyślnie swojego środowiska naturalnego ani siebie nawzajem. Wsłuchują się uważnie w otoczenie i obserwują je. Uwielbiają ciszę, zupełnie, jakby była dla nich cudowną muzyką.
No i są przepiękne.





Na koniec parę zdjęć z mojego jesiennego gaju, w jesiennym płaszczyku. Początek listopada wyjątkowo ciepły w tym roku, można więc zakładać płaszcz z rękawem 3/4.
Pozdrawiam. Ola













poniedziałek, 20 października 2014

Mike i Mechanicy



Zawsze uwielbiał Mika i Mechaników. Co prawda, był wściekły na Rutheforda za akcję z Genesis, odebrał to jak zdradę, ale szybko mu przeszło. Bo czy można się gniewać, kiedy gitara tak brzmi?. Nocnymi godzinami oglądał teledysk, gdzie Mike ze swoim "dwugryfem" stapiali się w jedno, a van Hook odlatywał na swojej perkusji wydobywając z niej triole z takim "feelingiem", że dech zapierało. No i te teksty!. Trafiały do niego, jak mało co. Nigdy nie lubił skomplikowanych, filozoficznych wymądrzeń. Te były proste, ale nie naiwne. Zupełnie, jak on sam.
Przeciął ulicę Żelazną, jeszcze tylko pięć minut wzdłuż torów, za hałdą skręt w lewo i będzie na miejscu. Inni marudzą, że mają daleko do pracy, a on przeciwnie. Wolałby mieć trzy razy tyle do przejścia co ma. Za szybko jest w warsztacie i za szybko w domu, a włóczyć się nie ma gdzie.
Zimno. Jesień pierwszy raz wyszczerzyła zęby. Na szczęście ma słuchawki!. To nic, że przestarzałe, wielkie takie, za to grzeją i serce i uszy. Uwielbia te kawałki!. Nie nudzą mu się, choć słucha na okrągło. Do sąsiada przyjechała kuzynka z Niemiec, fajna z niej babka, "równa" taka. Zawsze miła, no i zna angielski - szczęściara. Poszli raz we trójkę na hałdę i przetłumaczyła mu każde słowo. Teraz to dopiero jest odjazd!. Wspina się nieraz na hałdę - zawsze i wszędzie lubił się wspinać, siada na szczycie tej swojej czarodziejskiej góry i zakłada słuchawki. Patrzy ze swojego ukrycia na kumpli, tych bogatszych, co biorą fury od ojców i robią "drifty" po hałdach. Księżycowy krajobraz przed oczami, księżycowa muza w sercu i marzenia w głowie.

Nie znosi ojca, przyznaje to szczerze. Nigdy się z nimi nie dogadywał, ani z matką. Dla ojca liczył się jego własny świat i jego racje. Na dodatek nieudacznik, nic mu nie wychodzi, a wydaje mu się, że wszystkie rozumy pozjadał. Jego koledzy mają nowe kurtki i nike'i, a on wytrząsa żużel z dziurawego buta. I upokorzenia przełyka, kiedy zamiast słów cierpliwych, dobrych - takie, co jak ostrzem ranią. Ale jeszcze się odkuje, jeszcze pokaże!. Dociągnie ten rok w warsztacie, a potem w świat!. I zarobi. Na siebie i na szkołę. Za sobą osiemnaście lat, a przed sobą cała reszta. Da sobie radę ze wszystkim. Najgorzej będzie z nienawiścią. Już teraz to czuje. Chwilami odnosi wrażenie, że coś rozsadza go od wewnątrz. Nie ma "bata", nie będzie przebaczenia. Jakaś sprawiedliwość musi być!.
Dziś ma wyjątkowo zły dzień. Wchodzi do warsztatu spóźniony, odgarnia ciemną grzywkę z czoła. Zaczerwienione policzki i oczy. Co jest? - pytające spojrzenia. Nie musi się tłumaczyć. Oni też znają hałdy. Najgorzej jest, kiedy pada deszcz. Nie ma wtedy czym oddychać, wszędzie pełno pyłu, a on biegł całą drogę. Szef go nie gani, o nic nie pyta. Dobry i poczciwy z niego człowiek. Jednego dnia wziął go do kanciapy za warsztatem, zrobił herbatę i gadał coś o wybaczaniu, wolności i takie tam farmazony. Wyrozumiały i naiwny... .

Czarność hałd zamienił na biel gór, szare dymy na krystalicznie czyste, śnieżne pyły. W najśmielszych snach nie marzył, że się tu kiedykolwiek znajdzie. Uwielbia się wspinać!. Zdobył już parę szczytów. Wie, że ryzykuje, ale kocha to. Ma swoje ulubione góry - Tien Shan. W ich surowym pięknie odnalazł nie tylko spełnienie, ale i parę odpowiedzi. Przed nim wyjątkowy szczyt do zdobycia, siedmiotysięcznik - Pik P. . Nie, nie boi się... . Może to głupie, ale góry, choć takie inne i piękne, przypominają mu trochę te jego hałdy, czarne, jak węgiel, gdzie oddycha się powietrzem tak ciemnym, jak one i gdzie po deszczu para jest jak zły omen. Tak samo zmienne. Tam na hałdach wczoraj była ścieżka na skróty, a dziś podjazd dla ciężarówek. Tu, w górach nic nie jest takie samo, tam, gdzie wczoraj był żleb, dziś rwący strumień. Zatapia się w myślach. Już może wracać, bez bólu. Nie pamięta dokładnie tej chwili, to był jakiś bliżej nieokreślony moment, kiedy zrozumiał, a właściwie poczuł w sercu. I przebaczył. I to jest jego wolność i powrót. Już nie musi uciekać, w gruncie rzeczy to i tak nie działało. Bezsensowne ucieczki donikąd. Aż przyszło uwolnienie. Jego "katharsis". Czarna hałda, białe zbocza. Ze zrozumieniem spogląda w oczy, których tak nie znosił. I widzi w nich swoją twarz... . I radość i dumę.
Siedzi oparty o skałę, przed nim ogromny masyw i szczyt Pik P. . Słońce i nieopisane piękno dookoła. Zjada swoją liofilizatową, gorącą strawkę, przegryza czekoladowym batonikiem. W góry nigdy nie zabiera swoich słuchawek, ale w głowie i tak rozbrzmiewa jego ulubiona muzyka, chłopaki z Mike and the Mechanics są zawsze blisko, tak mu już zostało. Analizuje setny raz każdy szczegół jutrzejszego szczytowego "ataku". Nie, nie boi się, no, może trochę. Przecież największą górę i tak już zdobył... .









Jesień przyszła wielkimi krokami, parę dni temu było słonecznie i ciepło. Więc zrobiliśmy parę zdjęć łapiąc te ostatnie, ciepłe chwile.
Pozdrawiam. Ola