piątek, 27 stycznia 2017

Hineni, tyle, aż tyle...


Wiem, byłam słaba, ale powiedzmy sobie szczerze, byłam również prawie pewna, że dam radę. Upewniały mnie w tym przekonania, że skoro doszłam do tego punktu, do tego momentu, to przecież nie było to po nic... .

Egzamin z miłości był dopiero przedemną. Wydawało mi się, że skoro mnie wyrwano z beznadziei, że skoro to mnie dano szansę, to tak już zostanie. A potem, nic bardziej mylnego! Cała droga okazała się być dopiero przede mną. Aż trudno uwierzyć...

Zanim doszłam do - przynajmniej próby zrozumienia wszystkiego co mnie spotkało, uzmysłowiłam sobie, że nie da się inaczej, że trzeba przejść przez coś, przed czym uciekałam, czego się obawiałam, że w końcu przyjdzie konfrontacja... . Bo są sprawy - zamiecione pod dywan problemy, które nie dadzą spać spokojnie, dopóki nie wypłyną na powierzchnię. Że choć nie wiem jak się starać, żeby teoretycznie było ok, tak czy siak przyjdzie moment, który nie pozwoli zasnąć spokojnie. I nie ma zupełnie znaczenia, czy i jak bardzo byłam poprawna, bo tak należało, czy nie, żeby "odczulić" sumienie. I tak rozliczą mnie z ... Miłości.
Widziałam ludzi walczących o dobrą sprawę, wiedzących co należy, a czego nie, sama się do nich zaliczałam, idących w szranki dobra ze złem, przekonanych, że tak jest jedynie "dobrze i słusznie", przekonanych o swoich "świętych" racjach, a potem..., no właśnie, pozostawionych bolesnym wątpliwościom. Bo nie zawsze, choć mi się tak bardzo zdaje, "hineni" oznacza zaakceptowanie woli Bożej, nie zawsze oznacza gotowość do służby, tej wbrew sobie, tej, która jasno pociąga za sobą niezgodę na swoje "ja", pomimo, że " Zawsze" i "Nigdy" tak mocno przekonują o swoich racjach.
Hineni - po hebrajsku - "Oto jestem", tych słów używali między innymi Mojżesz, Abraham, Samuel w odpowiedzi na wezwanie Boga...,
Hineni to zaakceptowanie Bożej woli, gotowość do służby, nawet, gdy pociąga za sobą całkowite osamotnienie.

Kiedyś w liceum, a potem na pierwszych latach studiów, śpiewałam pieśni Cohena, moje ulubione: Susanne, Famous Blue Raincot, czy te aż nazbyt lukierkowo tęskniące " Take This Longing". Po wielu latach, Leonard Cohen przeszedł swoją drogę, niełatwą, ale szczerą, chwilami mam wrażenie, że dzięki niemu, sama Janis Joplin obleka się w refleksję nad swoim życiem...

Ostatnie miesiące nie pozwoliły mi napisać spokojnie niczego. Budowanie czegoś nowego zbiegło się z niepokojami przeszłości, ale kto ich nie przeżywa... . Cieszę się, że "It seemed the better way", jak pisał L. Cohen. Jemu pomyślnej dalszej drogi i nam wszystkim dobrego wytrwania na naszej. Z najlepszymi życzeniami na nowy rok!

Żeby moje słowa nie zabrzmiały zbyt gołosłownie, to pośród przeróżnych niepewności, smutactw,"bólików", nerwów, wątpliwości i ostatecznie... optymizmów, wyrosło to!



















I sójka odwiedzająca nas codziennie...! Po prostu trudno ją w tym zimowym krajobrazie pominąć :)





Z pozdrowieniami!
Ola