wtorek, 18 października 2016

Nie całkiem zapomniane...



Wyglądali na prawdę pięknie w zachodzącym słońcu. Trochę za wysocy jak na swoje czasy. Ale ta ponadczasowa szlachetność rysów! Jego szare oczy, może nieco bezczelne, jakby rzucające odważnie wyzwanie całemu losowi. I ona... To głównie na nią wszystkie oczy zwrócone. Centymetry wyższa od niego, nieco niezgrabne ruchy, jakby spłoszone spojrzenie. Ciotka I., znana ze swojego ostrego języka, lwica salonowa, zawsze "na czasie", nawet ona bez słów. Wyszli z kaplicy trzymając się za ręce, uśmiechający się do siebie, do wszystkich wokół, do świata całego i tego lutowgo dnia otulonego w ciepło, którego źródło zna jedynie trzymający pieczę nad naszym losem... .

Rozweseliły się pałacowe pokoje. Rozweseliły się tarasy, zielone trawniki, a najbardziej ożywił się park. Dwie małe dziewczynki wybiegają codziennie w leśną parkową otchłań, zakłócają ciszę stuletnim dębom zmuszając je do dziecinnych zabaw, do głupich odpowiedzi i do uśmiechów co to mimo woli. Przed wieczorem, niezmordowane, niezmęczone, szeptające ze zmęczonymi dębami, plotkujące z brzozami i grające w podchody z wierzbami, za nic im zniecierpliwione nawoływania rodziców, za nic ponure szmery parkowych zakątków. A potem ciągną jeszcze ze sobą tę słodką istotę, kolejną małą dziewczynkę, której, podobnie, jak i siostrom najbliższe zielone parkowo-leśne ostępy, po stokroć milsze niż pałacowe sztukaterie i połyskujące komnaty.

Wszystko od rana pochmurne. Najpierw to śniadanie z milczącymi jak nigdy rodzicami. Nawet mama żartująca zwykle i gadająca do ich czwartej siostry, zamkniętej póki co, w bezpiecznym świecie matczynego wnętrza - nawet ona smutna, bez tego jedynie jej niepowtarzalnego uśmiechu, bez tego błysku w zielonkawych oczach.
A potem tata wsadzający nas do pociągu, jego oczy, których nie mogłam dosięgnąć wzrokiem, chociaż tak bardzo się starałam, jego malejąca sylwetka i stukot pociągowych kół pośród zamglonych łąk i leśnych zagajników. I tak do dziś... .

W oka mgnieniu stracili wszystko co kochali. Nie da się tego opisać słowami, przemilczeć też się nie da...

Wróciła po siedemdziesięciu latach. Nie płakała, nie mogła. Objęła dębowy pień, ten sam co wtedy, czuła jego oddech i słyszała jego szept. Brzozy plotkowały jak dawniej, a wierzby grały w podchody. Spojrzała w górę. Ciemne, ciche okna odbijały w sobie resztki zachodzącego słońca. Przez moment nawet usłyszała znajome, kochane głosy i śmiechy. Przez krótki moment...


Żeglowałam trochę po Mazurach w tym roku. Któregoś dnia przypłynęlismy do portu w Sztynorcie. Jest pięknie położony na półwyspie, między trzema jeziorami: Dargin, Mamry i Kirsajty. Sam port wtopiony jest w zatoczkę małego jeziorka Sztynorckiego. Zbliżał się wieczór, zachodzące słońce poprószyło pomarańczowym brokatem jachty, keje i wznoszący się ponad wszystkim pałac Lehndorfów. Oporządziliśmy naszego Juniora i wyruszyliśmy na obchód. Sylwetka starego pałacu rysowała się na tle ciemnego już prawie nieba. Wróciłam rano, zabrałam ze sobą wysłużony aparat i wyostrzone zmysły.
Stary park, zarośnięty, jak dla mnie piękny, choć zaniedbany. Główne wejście do pałacu zabite deskami. Majestatyczne okna szczelnie zamknięte, nie wpuszczające do wnętrza choćby grama światła. Zupełnie, jakby strzegły sobie tylko znaną tajemnicę...
Trochę w niej pogrzebałam.

Hrabia Heinrich von Lehndorff miał 27 lat, gdy zamieszkał w Sztynorcie. Rok później ożenił się z prześliczną hrabianką, kilka lat młodszą od niego. Ten ich szczęśliwy luty 1937! Z narodzinami córeczek, cały park, wszystkie jego głusze i zarośnięte ścieżki odżyły. Bajkowo niebieskie niebo, szare chmury, gwiaździste noce, pomarańczowe zachody słońca, nic nie rysowało proroczo złych wizji, nic nie ostrzegło przed nieuchronnym losem...

Wciągnięty w machinę hitlerowskiej fantasmagorii, szybko dostrzegł jej szaleństwo i absurdalny zupełnie bezmiar okrucieństwa.
Bez cienia wątpliwości dołączył do grupy spiskowców przeciw Hitlerowi. Walkiria dosiadła skrzydlatego konia i pognała na bitwę ze złem. Dziesiątki godzin kamuflażu, niepewności, wściekłości, radości i nadziei...
20 lipiec 1944 wszystko rozwiał. Wiatr przegonił lipcowe, jasne tego dnia chmury. Odsłonił błękitne niebo, które nie pozwoliło zabić w sobie nadziei i wiary. Nadziei i wiary pomimo niepowodzenia tego jedynie słusznego wyboru, jedynie słusznej sprawy.

Ołowiane, wyjątkowo ciemne jak na połowę września chmury płyną wolno, nie pozwalają choćby trochę ogrzać się w ostatnich promieniach słońca, nie pozwalają choćby na moment ujrzeć niebo przez kratkowane okno...

Hrabia Heinrich von Lehndorf został pojmany wraz z innymi spiskowcami przeciw Hitlerowi i stracony w wieku 35 lat. Gestapo aresztowało jego rodziców, siostry i bedącą w czwartej ciąży żonę. Ich trzy córeczki(7, 5 i 2 lata) SS zabrało i razem z innymi osieroconymi dziećmi zamachowców ukryło pod zmienionymi nazwiskami w innych rodzinach. Żona została zesłana do obozu pracy i tam udało jej się urodzić ich czwartą córeczkę.

Witold Szabłowski, dziennikarz i reporter stwierdził kiedyś, że to nie narody, a ludzie mordują, za zbrodnią zawsze stoją indywidualne osoby.
Tak jak i za dobrem...

Spaceruję sobie wokół sztynorckiego pałacu. Przymykam oczy na przebijające się przez drzewa słońce, moja bogata wyobraźnia podrzuca mi obrazy małych dziewczynek biegających i chałasujących w pałacowym ogrodzie, roześmianych, z przybrudzonymi buziami, nienasyconych zabawą, niezbyt posłusznych na niecierpliwe i zatroskane wieczorne nawoływania do domu...

W celi śmierci ich tata napisał przepiękny, wzruszający, pożegnalny list, który dotarł do rodziny po jego śmierci...

http://www.sztynort.nafali.net/pliki/list_pl.pdf

Wspomniałam o tej historii bo głęboko mnie poruszyła ( poznałam szczegóły, o których w poście nie napisałam, a już i tak długi!) tak jak zawsze porusza mnie historia Witolda Pileckiego i wielu innych, którzy mieli, mają w sobie dość odwagi, żeby, nierzadko indywidualnie, w osamotnieniu (co wydaje mi się szczególnie heroiczne, bo w tłumie zawsze łatwiej )przeciwstawić się złu, nawet, jeżeli przychodzi im i ich bliskim zapłacić za to bardzo wysoką cenę. Wszędzie znajdują się tacy ludzie, bez względu na czasy, nację, kolor skóry, wyznanie, itd. I to jest..., nie mam słowa, może zabrzmi jak fragment szkolnego wypracowania, ale... ich najgłębsze człowieczeństwo fascynuje i nie pozwala tak sobie obojętnie przejść obok.

Z pozdrowieniami. Ola











I jak zawsze kilka migawek z mojego gaju, wczesno-jesiennego, trochę sennego