wtorek, 18 października 2016

Nie całkiem zapomniane...



Wyglądali na prawdę pięknie w zachodzącym słońcu. Trochę za wysocy jak na swoje czasy. Ale ta ponadczasowa szlachetność rysów! Jego szare oczy, może nieco bezczelne, jakby rzucające odważnie wyzwanie całemu losowi. I ona... To głównie na nią wszystkie oczy zwrócone. Centymetry wyższa od niego, nieco niezgrabne ruchy, jakby spłoszone spojrzenie. Ciotka I., znana ze swojego ostrego języka, lwica salonowa, zawsze "na czasie", nawet ona bez słów. Wyszli z kaplicy trzymając się za ręce, uśmiechający się do siebie, do wszystkich wokół, do świata całego i tego lutowgo dnia otulonego w ciepło, którego źródło zna jedynie trzymający pieczę nad naszym losem... .

Rozweseliły się pałacowe pokoje. Rozweseliły się tarasy, zielone trawniki, a najbardziej ożywił się park. Dwie małe dziewczynki wybiegają codziennie w leśną parkową otchłań, zakłócają ciszę stuletnim dębom zmuszając je do dziecinnych zabaw, do głupich odpowiedzi i do uśmiechów co to mimo woli. Przed wieczorem, niezmordowane, niezmęczone, szeptające ze zmęczonymi dębami, plotkujące z brzozami i grające w podchody z wierzbami, za nic im zniecierpliwione nawoływania rodziców, za nic ponure szmery parkowych zakątków. A potem ciągną jeszcze ze sobą tę słodką istotę, kolejną małą dziewczynkę, której, podobnie, jak i siostrom najbliższe zielone parkowo-leśne ostępy, po stokroć milsze niż pałacowe sztukaterie i połyskujące komnaty.

Wszystko od rana pochmurne. Najpierw to śniadanie z milczącymi jak nigdy rodzicami. Nawet mama żartująca zwykle i gadająca do ich czwartej siostry, zamkniętej póki co, w bezpiecznym świecie matczynego wnętrza - nawet ona smutna, bez tego jedynie jej niepowtarzalnego uśmiechu, bez tego błysku w zielonkawych oczach.
A potem tata wsadzający nas do pociągu, jego oczy, których nie mogłam dosięgnąć wzrokiem, chociaż tak bardzo się starałam, jego malejąca sylwetka i stukot pociągowych kół pośród zamglonych łąk i leśnych zagajników. I tak do dziś... .

W oka mgnieniu stracili wszystko co kochali. Nie da się tego opisać słowami, przemilczeć też się nie da...

Wróciła po siedemdziesięciu latach. Nie płakała, nie mogła. Objęła dębowy pień, ten sam co wtedy, czuła jego oddech i słyszała jego szept. Brzozy plotkowały jak dawniej, a wierzby grały w podchody. Spojrzała w górę. Ciemne, ciche okna odbijały w sobie resztki zachodzącego słońca. Przez moment nawet usłyszała znajome, kochane głosy i śmiechy. Przez krótki moment...


Żeglowałam trochę po Mazurach w tym roku. Któregoś dnia przypłynęlismy do portu w Sztynorcie. Jest pięknie położony na półwyspie, między trzema jeziorami: Dargin, Mamry i Kirsajty. Sam port wtopiony jest w zatoczkę małego jeziorka Sztynorckiego. Zbliżał się wieczór, zachodzące słońce poprószyło pomarańczowym brokatem jachty, keje i wznoszący się ponad wszystkim pałac Lehndorfów. Oporządziliśmy naszego Juniora i wyruszyliśmy na obchód. Sylwetka starego pałacu rysowała się na tle ciemnego już prawie nieba. Wróciłam rano, zabrałam ze sobą wysłużony aparat i wyostrzone zmysły.
Stary park, zarośnięty, jak dla mnie piękny, choć zaniedbany. Główne wejście do pałacu zabite deskami. Majestatyczne okna szczelnie zamknięte, nie wpuszczające do wnętrza choćby grama światła. Zupełnie, jakby strzegły sobie tylko znaną tajemnicę...
Trochę w niej pogrzebałam.

Hrabia Heinrich von Lehndorff miał 27 lat, gdy zamieszkał w Sztynorcie. Rok później ożenił się z prześliczną hrabianką, kilka lat młodszą od niego. Ten ich szczęśliwy luty 1937! Z narodzinami córeczek, cały park, wszystkie jego głusze i zarośnięte ścieżki odżyły. Bajkowo niebieskie niebo, szare chmury, gwiaździste noce, pomarańczowe zachody słońca, nic nie rysowało proroczo złych wizji, nic nie ostrzegło przed nieuchronnym losem...

Wciągnięty w machinę hitlerowskiej fantasmagorii, szybko dostrzegł jej szaleństwo i absurdalny zupełnie bezmiar okrucieństwa.
Bez cienia wątpliwości dołączył do grupy spiskowców przeciw Hitlerowi. Walkiria dosiadła skrzydlatego konia i pognała na bitwę ze złem. Dziesiątki godzin kamuflażu, niepewności, wściekłości, radości i nadziei...
20 lipiec 1944 wszystko rozwiał. Wiatr przegonił lipcowe, jasne tego dnia chmury. Odsłonił błękitne niebo, które nie pozwoliło zabić w sobie nadziei i wiary. Nadziei i wiary pomimo niepowodzenia tego jedynie słusznego wyboru, jedynie słusznej sprawy.

Ołowiane, wyjątkowo ciemne jak na połowę września chmury płyną wolno, nie pozwalają choćby trochę ogrzać się w ostatnich promieniach słońca, nie pozwalają choćby na moment ujrzeć niebo przez kratkowane okno...

Hrabia Heinrich von Lehndorf został pojmany wraz z innymi spiskowcami przeciw Hitlerowi i stracony w wieku 35 lat. Gestapo aresztowało jego rodziców, siostry i bedącą w czwartej ciąży żonę. Ich trzy córeczki(7, 5 i 2 lata) SS zabrało i razem z innymi osieroconymi dziećmi zamachowców ukryło pod zmienionymi nazwiskami w innych rodzinach. Żona została zesłana do obozu pracy i tam udało jej się urodzić ich czwartą córeczkę.

Witold Szabłowski, dziennikarz i reporter stwierdził kiedyś, że to nie narody, a ludzie mordują, za zbrodnią zawsze stoją indywidualne osoby.
Tak jak i za dobrem...

Spaceruję sobie wokół sztynorckiego pałacu. Przymykam oczy na przebijające się przez drzewa słońce, moja bogata wyobraźnia podrzuca mi obrazy małych dziewczynek biegających i chałasujących w pałacowym ogrodzie, roześmianych, z przybrudzonymi buziami, nienasyconych zabawą, niezbyt posłusznych na niecierpliwe i zatroskane wieczorne nawoływania do domu...

W celi śmierci ich tata napisał przepiękny, wzruszający, pożegnalny list, który dotarł do rodziny po jego śmierci...

http://www.sztynort.nafali.net/pliki/list_pl.pdf

Wspomniałam o tej historii bo głęboko mnie poruszyła ( poznałam szczegóły, o których w poście nie napisałam, a już i tak długi!) tak jak zawsze porusza mnie historia Witolda Pileckiego i wielu innych, którzy mieli, mają w sobie dość odwagi, żeby, nierzadko indywidualnie, w osamotnieniu (co wydaje mi się szczególnie heroiczne, bo w tłumie zawsze łatwiej )przeciwstawić się złu, nawet, jeżeli przychodzi im i ich bliskim zapłacić za to bardzo wysoką cenę. Wszędzie znajdują się tacy ludzie, bez względu na czasy, nację, kolor skóry, wyznanie, itd. I to jest..., nie mam słowa, może zabrzmi jak fragment szkolnego wypracowania, ale... ich najgłębsze człowieczeństwo fascynuje i nie pozwala tak sobie obojętnie przejść obok.

Z pozdrowieniami. Ola











I jak zawsze kilka migawek z mojego gaju, wczesno-jesiennego, trochę sennego














wtorek, 13 września 2016

ALMAZ



Zawsze lubiłam słuchać Randy Crawford. Poczułam tę wspólnotę dusz pt. soul mates, kiedy razem z Zuccero zaśpiewali "Diamante". Zawsze zwracałam uwagę na teksty. Może właśnie dlatego tak po drodze mi było z jej piosenkami. Ale apogeum mojej sympatii dla niej przyszło razem z Almaz...

Dwie historie. Obydwie tak samo bliskie sercu i jakby szalone z...emocji, które wywołują, sama nie wiem. Obydwie ze słowem Almaz w tle, a może raczej w roli głównej!

Za każdym razem kiedy słyszę o cierpieniu dzieci, przed oczami stają mi wnuki i myśl, że równie dobrze one mogłyby doświadczać podobnych koszmarów nie daje mi spokoju. Ostatnio usłyszałam o dziewczynce w wieku naszej najstarszej wnuczki i okropny smutek nie pozwolił mi zasnąć.

Almaz ma dziewięć lat. Tak bardzo przypomina mi moją M. Jest śliczną, nad wyraz dojrzałą, w pewnym sensie "dorosłą" dziewczynką. Pochodzi z Etiopii. Chciałaby zostać lekarzem w przyszłości, chciałaby leczyc ludzi z Aids i z innych chorób, które odebrały jej rodziców. Ma rodzeństwo, brata i dwie siostry, ale nie wie, gdzie są. Przytula rączkę do serca i mówi: Tu Są.
To jej dziecięce pragnienie, być lekarzem to dlatego, "żeby inni tak nie mieli" - jak mówi i w tych pięknych ciemnych oczach całkowicie dorosła, niezachwiana pewność.... odebranego marzenia. PEWNOŚĆ ODEBRANEGO MARZENIA!
Jedyne co otrzymała po rodzicach to choroba, tajemnicze Aids. Ona wie, rozumie więcej niż nam się wydaje. I paradoksalnie przytula tę chorobę do siebie. To jedyne co mam po rodzicach, mówi.
I znowu serce staje...
Almaz, jej tradycyjne etiopskie imię znaczy "diament". Wierzę, że będzie tak samo silna wsród ludzi i twarda pośród tego, czego przyjdzie jej doświadczyć.
Kiedy słyszę takie i podobne historie, jestem wdzięczna za swoją wiarę, bo niekiedy jedyne co mogę zrobić to oddać kawałek swojej modlitwy, choć tyle...

Randy Crawford zapytano kiedyś o okoliczności skomponowania "Almaz", odpowiedziała, że po prostu nowi sąsiedzi zaprosili ją na obiad - para z Erytrei, para z małym dzieckiem. Jego mama miała śliczne ciemne oczy i piękny uśmiech, a na imię Almaz. Randy opowiadała, że uderzyło ją, z jaką miłością i czułością odnosili się do siebie i...do niej. Kompletnie nie smakowała jej ta erytrejska kuchnia, ale za to kompletnie, totalnie smakowała jej atmosfera ich wypełnionego miłością domu.
Wyczuwa raczej niż dostrzega ten idealny związek uczuciowy uciekinierów z afrykańskiego kraju, uciekinierów, którzy poszukują innego świata, świata, gdzie miłość nie umiera, jak o nich napisała.
Jej słowa: "The beautiful couple with their baby. As refugees they were looking for a world where love survives...".

No i cóż wiecej.
Almaz, You lucky, lucky thing.

Spaceruję po moim ogrodzie, sennym, wczesno-jesiennym, tak ładnym i wyjątkowo ciepłym o tej porze i w jakimś spontanicznym odruchu mam ochotę wyruszyć w nieznane z siostrą C.,która tak wiele dobrego robi dla innych w swoim życiu. Pośród chaosu myśli, po dzisiejszym dniu, pięknym, ale trochę smutnym, bo nie da się inaczej, kiedy uświadomisz sobie ile jest ludzi, dzieci, którym jest tak źle na tym świecie, przychodzi jedna myśl, ponad wszystkie inne. You lucky, lucky thing.
I momentami to ...aż kłuje.
The end. Czy może raczej jak zwykła mówić moja córka Sarunia - kurtyna.

Pozdrawiam wszystkich.
Ola



W takim ogrodowym raju mieszkam...























piątek, 26 sierpnia 2016

Zapiski z Mazur



Jeżeli coś dzieje się samo to mogę powiedzieć, że nasza cierpliwość sama wystawiła się na próbę w Pierkunowskim Rogu nad jeziorem Dargin. Niewielki, piaszczysty port Redanty, w którym zacumowaliśmy pewnie jest przepiękny w fajną pogodę. W ulewy z ciemnym, ołowianym niebem już niekoniecznie. Zwłaszcza, kiedy musisz tam tkwić całe dwa dni i po prostu żal ci tego czasu wyszarpniętego z krótkiego wakacyjnego tygodnia przez jakąś humorzastą, złośliwą mojrę. Ale cóż..., w ruch poszły książki, karty i ulubiona gra mojego męża - scrubble. Nie mogę powiedzieć, że odgłos walącego deszczu w dach naszego "tanga" jakoś szczególnie zakłócał nam odgłos własnych słów, bo po prostu nie miał czego zakłócać, w tak ponure nastroje wpadliśmy przez tę dwudniową niemożność żeglowania...
Wreszcie poprawa pogody, a wraz z nią i poranną kawą na pokładzie - uzdrowienie obolałych kości, nastrojów i .... strun głosowych.
Chociaż wypływamy w jeszcze siąpiącym deszczu, na południowym horyzoncie widać pierwsze oznaki pogodowego wyżu. I tam się kierujemy. Powiedzieć o Mazurach, że są piękne to za mało, są po prostu zapierające dech, błękitno- biało-zielone, no i pomarańczowe, kiedy zachodzące słońce pluska i przegląda się w jeziorze.
Czasami lekko zamglone i tajemnicze z tymi swoimi dzikimi, zielonymi brzegami, czasami głośne, rozśpiewane szantami w portach, ale najczęściej ciche, trzepocące lekko żaglami na wietrze. Wtedy rzeczywiście nie chce się nic gadać, chce się tylko kontemplować widoki, chłonąć odgłosy wiatru, fal i ptaków, kiedy łódka blisko brzegu. Niekiedy, chcąc nie chcąc trzeba usłyszeć skrzeczący z bólu miecz, gdy niespodziewanie obija się o podwodne kamienie, cóż, bywa. Ale po powrocie do domu nawet za tym odgłosem zaczynasz tęsknić (choć wiem, że mój mąż pewnie się z tym nie zgodzi) i staje się wspomnieniową pamiątką tak samo, jak obolałe, czerwone od szotów wnętrza dłoni. Na prawdę wcale mi nie zależy, żeby szybko odeszły w niepamięć.
A więc wypływając tego deszczowego jeszcze dnia, skierowaliśmy się, jak już napisałam, na południe. Przy dobrym wietrze planowaliśmy dopłynąć do portu w Giżycku, żeby naładować pokładowy akumulator i te wszystkie komórkowe gadżety, które są t a k niezbędne w naszym życiu... Jezioro Kisajno i cały jego zachodni brzeg są wyjątkowe - według mojej subiektywnej opinii - pośród wszystkich jezior. Tyle tu wysp, wysepek, zatoczek, w których łabędzie zakładają gniazda, wąskich przesmyków, gdzie wytrawni żeglarze, przepływając obok mogą podać sobie ręce, nie ocierając się burtami swoich jachtów, rzecz jasna. My tego nie próbowaliśmy, na razie...!
Port Stranda w Giżycku wita nas fajną pogodą i przyjacielską dłonią portowego sąsiada, rzucamy mu linę i cumujemy obok.
Bardzo fajne w mazurskich i w ogóle żeglarskich klimatach jest to, że szybko zawiera się znajomości, nierzadko długoletnie przyjaźnie. Może wpływa na to "fala", na której wszyscy płyniemy, wspólnota losu, gdzie nie ty rządzisz tylko natura, do której ty musisz się dostosować, nigdy odwrotnie. I nie tylko musisz jej słuchać, dopasować swoje plany do jej planów, na dodatek musisz to robić cierpliwie.
Parę łódek od naszej cumuje wyjątkowy jachcik. Niewielki, drewniany, z dość wąskim i niskim wejściem do kambuza. Po jego wyszorowanym pokładzie krząta się babunia, na oko ma ponad osiemdziesiąt lat (mąż twierdzi, że bliżej dziewięćdziesiątki). Kładzie dwa talerze na małym stoliku. Za chwilę dołącza do niej staruszek w podobnym wieku. Jedzą kolację, uśmiechają się, chyba żartują. Potem babcia daje energicznie nura do ich kajutki, musi przy tym schylić się prawie do podłogi i zejść po kilku stromych schodkach, a dziadek podaje jej talerze i resztę. Wieczorem siedzą na swoim pokładzie z przyjaciółmi - parą w podobnym wieku. Nie trudno zauważyć, że fajnie im ze sobą. Nie potrafię jasno określić, ale jest w nich coś przemiłego, przyciągającego nie tylko wzrok, ale i... sama już nie wiem, ducha...?
Rankiem szykują się do wypłynięcia. Znów zerkam w tamtą stronę. Ich przyjaciele stoją obok na kei i coś wspólnie ustalają, wszyscy ubrani w koszulki trykotowe w biało-granatowe, poprzeczne paski. Minutę potem dziadek rozpala silnik, szarpie się z linką zapłonu, ciężko idzie. Mąż podchodzi mu pomóc, chyba się nie obrazi, myślę sobie. Ale gdzie tam, stary żeglarz ochoczo przyjmuje pomoc. On z tych co to już na zawsze złapali, jak wiatr w żagle - dystans do siebie samych i swoich słabości.
I ja podchodzę przywitać i pożegnać się - w jednym. Z bliska widzę wesołe, figlarne wręcz oczy, pośród morza zmarszczek. Babcia ma biało-siwe włosy nawinięte na cztery grube walki. Zawstydzona, poprawiam swoje nieumyte wczoraj włosy, bo...mi się nie chciało.
-Państwo od dawna pływacie?- pytam zaczarowana ich widokiem, miałabym pewnie wiele pytań, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Śmiejąc się pyta męża:
-Kapitanie, od kiedy pływamy?
-Chyba od urodzenia - odpowiada.
Babcia energicznie wybiera cumę, uśmiecha się jeszcze do mnie i ... odpływają. Machamy na pożegnanie. Po chwili dołącza do nich drugi drewniany jachcik i w oddali widzimy cztery białe żagle i cztery białe głowy. Patrzę w ich stronę, w końcu rozpływają się jak poranna mgła na północnym horyzoncie. Nie wiem dlaczego, ale trochę mi żal, że odpłynęli, choć to na nic, mimochodem zerkam na lekko pomarszczoną taflę Kisajna, z nadzieją, że może jeszcze ich zobaczę...

Wypłynęliśmy wkrótce po nich. Skąd tyle energii w tym wieku, zastanawiałam się. Jeszcze o te włosy chciało jej się dbać, jeszcze jej się chciało ładnie wyglądać, jeszcze jej się chciało żeglarskie liny ciągnąć, jeszcze im się chciało z falami i wiatrem walczyć...

Żeby nie filozofować, pewnie coś spinało ich życie, coś dawało im energię i tę radość bycia ze sobą po tylu latach. Przeczytałam kiedyś takie fajne zdanie, że nasz cel, wizja i wartości mogą być niegasnącymi światłami przewodnimi, które wyznaczają nam drogę przez życie, lub też "portem, do którego zmierzamy", jak powiedział kiedyś Seneka. A nasze wybory są takim szlakiem prowadzącym do portu, do którego chcemy zawinąć. Przed oczami stają mi cztery białe głowy, dwie pary prawdziwych przyjaciół, prawie nie mam wątpliwości, że oni wiedzą skąd i do jakiego portu płyną, są już blisko, nie zwalniają i cały czas odważnie żeglują...

Jezioro Dobskie przywitało nas kompletną flałtą. Stamtąd ledwo doczłapaliśmy, że się tak nie żeglarsko wyrażę, do portu w Sztynorcie, ciekawego i intrygującego miejsca, ale o tym może innym razem...

Z żeglarskim pozdrowieniem i ahoj!
Ola

Oj, trochę za dużo tych zdjęć, ale te nasze Mazury takie piękne..., nie mogłam sobie odmówić.















































środa, 3 sierpnia 2016

Takie sobie opowiastki



Wpadła do nas nie tak całkiem znów niespodziewanie. Ożywiła i rozbawiła wszystkie kąty. Zmusiła do odpowiedzi na pytania, na które nie chce się odpowiedzieć. Nie pozwoliła na "nicnierobienie" zamieniając je w ustawiczne robienie czegoś. Zmusiła do uprawiania sportu, oprócz kolarstwa, które lubię wprowadziła gimnastykę akrobatyczną, biegi, wspinaczkę i skok w dal, których nie lubię. Wprowadziła również przymusowe (mimo wakacji) lekcje biologii, geografii i choć nieświadomie - indywidualnie dla mnie - lekcję orientacji w terenie. Jakby było mało nie pozwoliła kłócić się z dziadkiem, nawet szeptem! Ale po kolei...

Moja najstarsza wnuczka, bo o niej mowa, to istota niezwykle żwawa, radosna i ciekawa świata. Chyba nie przesadzę, jak powiem, że jest prawdziwym fanem naszego ogródka, zna wszystkie jego tajemnice i bolączki. Dzięki niej i ja nowe zakamarki odkrywam! Przekonała mnie również do pewnych rzeczy, do których nikt inny by mnie nigdy nie przymusił, na przykład do pływania w naszej sadzawce. Próbowała też nakłonić dziadka, ale jej się nie udało. Lubię pływać i to bardzo, ale nie w mulistej sadzawce pełnej ryb. Kiedy wchodząc do wody spytała mnie o te ryby, pocieszyłam ją, że wszystkie od razu uciekną. Sama nie wiedziałam dokąd, ale na moje szczęście nie spytała. No i musiałam jeszcze uwierzyć we własne słowa wchodząc za nią do naszego bajora, a to było najtrudniejsze!
Nasza wnuczka jest osobą utalentowaną plastycznie i twórczą. Nie ma w tym krzty przesady, wszyscy, którzy ją znają to potwierdzą. Maluje, rysuje, lepi, wycina, szyje i wiele więcej, o reszcie pewnie jeszcze obie nie wiemy! Szybko przystępuje do realizacji pomysłu, nie ociąga się, nie rozprasza i zwykle nie dręczą jej wątpliwości, czego bardzo zazdroszczę. Ostatnio, widząc, że po rozmowie z moim najmłodszym synkiem przebywającym w Azji, w moich oczach pojawiły się łzy tęsknoty, od razu mnie pocieszyła, że zrobi mi z ciastoliny takiego samego. Potrzebne jej było tylko kółko od breloka i gorący piekarnik, żeby go potem upiec czyli utwardzić. I mam go! Jest taki sam, tylko ten nie mówi, ale to nawet nie takie znów najgorsze!
Kiedy ciastolinowy król przewracał się przez swoje nogi, zrobiła mu specjalny stojak. Przy okazji, zerkając na nas, naszła ją myśl, że kiedyś zrobi takie dziadkowi i mnie, zatroskała się tylko, jak wielki będzie musiał być piekarnik i skąd my go weźmiemy. Szybko pocieszyła samą siebie, że dziadek coś wymyśli.
Ostatnio ulepiła całą naszą rodzinę w formie rybek. Najmłodszy braciszek L. miał tylko i dosłownie... 3 mm! Oglądaliśmy go z podziwem, prawdziwie majstersztyk. I...zgubił się! Tak to z ciastoliną bywa, zwłaszcza tej wielkości. Szukałyśmy go z latarką pod naszym wielkim stołem i nic. Płacz się skończył, kiedy wykrzyknęła, że wcale się nie zgubił, tylko ciocia Ula go wchłonęła, a więc i tak został w rodzinie. Mnie od początku nie było bardzo smutno, choć jej tego nie mówiłam, ale miałam swoje powody, byłam większą rybą od dziadka, a mały L. i tak się ulepił i to jeszcze... mniejszy i ładniejszy!

Nie raz, nie dwa, nie trzy (dobra, nie mam czasu ani cierpliwiści pisać tak do tysiąca) kłócąc się z dziadkiem próbujemy wzajemnie udowodnić sobie, że jednak nie jesteśmy idealni i wtedy nasza mała M. natychmiast nas ostro upomina. A kiedy przenosimy się z argumentami do kuchni i krzyczymy szeptem, z pokoju woła, że i tak słyszy.
Przypomniały mi się nasze dzieci, gdy były małe też nie pozwalały na to czy tamto. Na przykład, kiedy chcieliśmy czasem zapalić papierosa, chowaliśmy się z mężem potajemnie w krzakach przed domem. A i tak po powrocie wołali "aaa, paliliście!" Taki los.
Mała M. ... Biegnie w podskokach, uśmiecha się do nas, do kwiatków, do siebie, do nieba. Bawi się z kotem-przyjacielem, od czasu do czasu uczy go fruwać, tak jak kiedyś robiła to jej mama (takie pokoleniowe nawyki), wtenczas to ja ją upominam. Wiem, że uwielbia tego kota, to tylko taka jej ciekawość i sprawdzanie empiryczne co i jak. Cieszy się każdą chwilą, rację mają ci, którzy twierdzą, że dzieci są mistrzami uważności. Obserwuję ją i uczę się tego od niej. Gdy nachodzą gorsze chwile, przychodzi, przytula się i od razu robi się lepiej.
Kiedy z nią rozmawiam, słucha tak uważnie, że aż nie mogę sobie pozwolić na zlekceważenie jej. Też chciałabym umieć tak słuchać innych... I nie potrafię się na nią gniewać, no może czasem trochę, na przykład kiedy podczas wieczornego prysznica leje na mnie wodę, a gdy się złoszczę, że mnie moczy, mówi, że i tak za chwilę będę się kąpać. Tego nie lubię.
Ach, zapomniałabym, złoszczę się jeszcze,kiedy bezskutecznie próbuję wypowiedzieć słowo "cachorro" tak jak ona, chyba nigdy mi to nie wyjdzie! Nie pociesza mnie nawet fakt, że i dziadkowi nie wychodzi! (dla wtajemniczonych)

Przeczytałam właśnie książkę Irvina Yaloma "Istoty ulotne", autor jest wybitnym terapeutą, potrafi pięknie opowiadać o ludziach, na ich historiach można wiele się nauczyć. Myślę, że podobnie można obserwując dzieci. Jak się potrafią cieszyć, jak niewiele im do szczęścia potrzeba (przynajmniej do czasu aż dorośli nie "uświadomią" im, że jest inaczej), z jaką pasją różne rzeczy robią, jak bardzo smakuje im zwyczajna kanapka. Tak jest z naszą małą M.! I nie trzeba jej płacić za tę psychoterapię, bo przecież nie liczymy piątaka pod poduszką od wróżki Zębuszki, tym bardziej, że to przecież od wróżki...

Za chwilę wpadną z wizytą następne wnuki nasze kochane, następna porcja miodu na serce i bałaganu w kuchni i nie tylko. I znowu, tak jak zawsze, gdy tylko samochód z rodzicami zniknie za zakrętem, złapiemy się za ręce, uformujemy kółko i razem z dziadkiem odtańczymy nasz słynny taniec Taritatitatita! Nieraz narzekam i marudzę, a jestem taką szczęściarą...

Dla naszych M., S., i L. i... nie tylko.
Z opóźnieniem na blogu, ale zawsze z ciepłymi pozdrowieniami dla zaglądających tu!
Ola

I parę zdjęć z naszego wakacyjnego ogródka, o tej porze roku wyjątkowo kolorowego













Żniwa wieczorową porą - za naszym płotem




















Nasza rodzina...




Nasz synek najmłodszy, trochę niewyraźnie, bo się wiercił...


Przyjaciele...