środa, 30 grudnia 2015

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!



Jak zawsze i w tym roku wigilię i święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w dużym rodzinnym (i nie tylko) gronie. Jak co roku rozsuwamy nasz i tak spory stół, żebyśmy się mogli wszyscy przy nim zmieścić. Staram się jak najszybciej zakończyć nerwowe krzątanie i "pichcenie" i wrzucić na radosny i totalny luz.
Patrzę sobie na tych wszystkich ludzi i nawet nie myślę tylko wiem, że prawdziwa szczęściara ze mnie. Nie jestem pewna, czy to wiek sprawił czy raczej pół wieku, ale już wiem, że wylanym barszczem na świeży biały obrus czy niechcący zamrożoną rybą w galarecie nie warto się przejmować. Co prawda na widok zamarzniętego półmiska ze świątecznym karpiem o mało się nie załamałam, chciałam nawet w pierwszym odruchu potłuc go młotkiem, ale się (co też przyszło z pół-wiekiem) opamiętałam. I dobrze, bo i tak nikt karpia nie jadł. No, może oprócz mnie i mojego małżonka w ciągu poświątecznego tygodnia. Wszyscy już o wigilii prawie zapomnieli, tylko nie my. Obiecałam sobie, że koniec z rybą w galarecie! Sama dla siebie stanowię zagadkę, jaką podejmę decyzję za rok. Za to śledzie były bardzo udane. Moja specjalność! "Czerwone" śledzie wg przepisu dobrej znajomej. Wszyscy się o nie bili i zupełnie nie rozumiem jakim cudem też zostały. Z pozostałych moich rarytasów podobnie stało (czytaj: zostało) się ze świąteczną kaczką w jabłkowym karmelu, tradycyjną, zdrową (z naszych warzyw) sałatką, makowym drożdżowym i pychotką. Za to bez śladu okrucha zniknęły potrawy innych, tarty: kajmakowa, bananowo-śmietankowa i malinowa, sernik, nie wspominając już o pierogach i pysznej sałatce śledziowej! Nie mogę marudzić, sama się chętnie do tego zniknięcia przyczyniłam, ale... Na widok moich zawiedzionych ambicji kulinarnych, mąż mnie wyrozumiale pocieszył, że dużo wszystkiego było i nic dziwnego, że "moje" zostało, no i że bardzo mu smakowało! Niestety kłamstwo ma krótkie nogi i szydło zawsze z worka wyjdzie. Kładąc na stole odgrzaną wczoraj - piątego dnia od świąt - kaczkę spytałam czy ten karmel mu smakował, odpowiedział, że nie wie, bo jeszcze nie jadł. Co tam! I tak znam swoją wartość, poza tym sama dzieciom całe życie powtarzałam, że to starania właśnie się liczą! Mój "środkowy" synek chyba przeczuł moją klęskę kulinarną, bo ku pokrzepieniu serca dostałam od niego pod choinkę japońską lalkę w rodzaju wańki wstanki - Darumę - taki pękaty mnich bez rąk i nóg z wielkimu oczami. Uważa się, że lalka ma moc pomagania swemu właścicielowi zgodnie z przysłowiem "siedem razy upadnij, podnieś się po raz ósmy". Wyliczyłam, że smaczną wigilię mam szansę przygotować już w 2023. Nie wiem, czy dzięki temu mnichowi, ale czuję w sobie determinację, chęć pokonywania trudności, poświęcenie, dyscyplinę i cierpliwość!

Już prawie tydzień minął od wigilii, wracam sobie do tych miłych chwil, chciałabym je zatrzymać, ale przecież wszystko co najcenniejsze jest tak blisko mnie każdego dnia, nie tylko w święta. Kiedy dopada mnie gorsza chwila to chyba głównie dlatego, że na moment zapominam co mi jest na prawdę w życiu potrzebne, na krótką chwilę przestaje mnie cieszyć to co mam. A mam tak wiele.
Kiedy codzienne obowiązki wydają mi się bardzo przeciętne, zbyt szare, wręcz nudne, a umysł ze swoim ego podpowiada: wyruszaj w szeroki świat, tam tyle fajnych nowości czeka, to zanim mu zbyt zaufam, przypominam sobie Thomasa Mertona i jego głębokie refleksje o życiu. Przeczytałam kiedyś jego biografię, przejechał kawał świata, najpierw będąc dzieckiem, potem w dorosłym już życiu. Prawdziwego spokoju doświadczył wtedy, gdy zrozumiał, że źródłem szczęścia jest nasze wnętrze, a nie kolejne osiągnięcia, popularność, władza, uznanie czy pieniądze. Napisał również o świętości codziennego życia, nawet pozornie szarego i niepozornego. Bo wtedy po prostu cieszę się tym co mam, nawet jeżeli czysto zewnętrznie mam mało, bo nie to jest najważniejsze.

Uwielbiam ten świąteczny czas najbardziej za to właśnie, że po prostu cieszymy się sobą nawzajem. Za opłatek niekiedy pokropiony łzami wzruszenia, za rozlany barszcz, za rozdeptany piernik na podłodze i nawet za czekoladkę wgniecioną w - cały rok pieczołowicie zakrywaną i "oszczędzaną" - tapicerkę, za nieruszonego karpia w rozmarzniętej galerecie, za pyszniejszą od mojej (tu z bólem) sałatkę śledziową i pierogi, za wesołe małe ludziki, śpiewające, mówiące wierszyki i nieustannie uczące mnie jak być pozytywnie asertywną, za pomysłowego księdza i rozsypanie siana i słomy w całym kościele na Pasterce, no i za tych wszystkich moich kochanych, rzecz jasna. Bo dzięki nim moje święta nie trwają tylko w święta...

Wszystkim, którzy zaglądają na mojego bloga przesyłam najcieplejsze życzenia noworoczne! Szczęścia płynącego z wnętrza, bez względu na to czy szare czy bardziej kolorowe życie. Życzę odkrywania każdego dnia na nowo piękna i radości w tym co blisko, w zasięgu ręki. No i MIŁOŚCI od innych i dla innych, bo "gram miłości ma większą wartość niż tona luksusu" (Phil Bosmans)
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!

Ola

Poszłam wczoraj na spacer, tak blisko miejsca, gdzie mieszkam, dosłownie za płotem są piękne zagajniki, prawie przedwiosenne o tej porze roku.
Wstawiam parę zdjęć, oczywiście również z mojego gaju i ciepło wszyskich w ten przedostatni dzień roku pozdrawiam!


























środa, 16 grudnia 2015

Z myślą o S. i... świątecznie.



Muszę szczerze przyznać, że ostatnio nie potrafiłam wykrzesać z siebie nic sensownego, wena mnie opuściła i tyle. Moje myśli dość mocno pochłonięte są chorobą bliskiej mi osoby. Ale u kogo tak nie bywa? Lecz kiedy myśli zaczynają wirować wciągając mnie w niebezpieczną, szaloną przejażdżkę, ustawiam się do pionu skupiając się na tym co dobre. I trzymam się tego kurczowo, jak miś koala życiodajnego eukaliptusa.
Parę dni temu zaczęłam, trochę wbrew woli pisać świąteczny tekst na bloga. Usiłowałam być zabawna, ale mi nie wyszło. Wobec tego postanowiłam podzielić się uczciwie tym co mi w duszy gra. I nawet, jeżeli nie całkiem na wesoło, to jednak nie całkiem na smutno przecież!
Parę dni temu "przeszła" na drugą stronę życia osoba, z którą wiele lat łączyła mnie przyjaźń. Na imię miała Salomea. Zdarzało mi się o niej wspomnieć na blogu. I nie dlatego chcę o niej napisać, że najczęściej dobrze zwykło się mówić o tych, którzy odeszli z tego świata. Ona po prostu taka była - dobra, dzielna, życzliwa i niezwykle skromna. Dla świata była - w pewnym sensie - szarym, całkowicie nieznanym, ginącym w tłumie, jak wielu - człowiekiem. Lecz nie była taka dla mnie! Dla mnie była i wciąż jest kimś ważnym i wielkim. Dlatego chciałabym, żeby usłyszeli o niej ci, którzy zaglądają na mojego bloga.
Kiedy o niej myślę, uśmiecham się do siebie. Dobro, które zostawiła w sercu tych, którzy ją znali nie odeszło wraz z jej fizycznym końcem. Jej wielkość polegała na tym, że w wyjątkowy zupełnie sposób akceptowała to co ma, cieszyła się tym i kochała ludzi. Już teraz wiem z całą pewnością, że kiedy do niej przychodziłam dostawałam o wiele więcej niż jej dawałam. To, co otrzymywała od innych zawsze bardzo wyolbrzymiała. Właśnie tak: wyolbrzymiała dobro w innych!
Była trochę, jak gość, o którym pisała Regina Brett w jednej ze swoich książek. Przychodzili do niego ludzie, których możnaby określić - patrząc oczami tego świata - nieudacznikami, ludźmi zepchniętymi na margines. On pisał im życiorysy skupiając się jedynie na tym co w nich dobre. Odbierali te swoje CV-ki i niejeden z niedowierzaniem stwierdzał: "Wow, to na prawdę ja?". I taka była Salomea. Może nie napisała mojej CV-ki, ale zawsze wychodziłam od niej (i nie tylko ja) silniejsza i pewniejsza siebie. Jeżeli odczuwałam coś na wzór wyrzutu czy dyskomfortu, to jedynie po to, by coś zmienić na lepsze w sobie.
Nie ukrywam, że mi jej brak. Tak, jak nagle zabraknie przyjaciela. Ale nie odczuwam smutku lub żalu. Za każdym razem, kiedy o niej pomyślę odczuwam radość i wdzięczność. I robi mi się ciepło na sercu. Jej fizyczne kalectwo polegało na tym, że przez ponad trzydzieści lat zmuszona była przemierzać swoje życie na siedząco - przykuta w tej pozycji do swojego łóżka. I cieszyła się tym swoim życiem nie mniej niż normalni, zdrowi ludzie. Może nawet bardziej. A już na pewno bardziej odczuwała wdzięczność za to co ma. Z postawy Salomei płynie dla mnie jeszcze jedna nauka. Opowiadała mi dużo o swoim życiu, wiem jak wiele doznała różnych upokorzeń. I również wiem, jak je znosiła. A znosiła je bardzo dzielnie. I to też stanowiło o jej wielkości, jak mniemam, nie tylko w mojej opinii. Chyba każdy doświadcza pewnego rodzaju upokorzeń, większych lub mniejszych. Czujesz upokorzenie, bo masz mniej, bo jestes biedny, bo nie układa ci się w życiu tak, by świat to docenił (i twoi znajomi, rzecz jasna), bo powinęła ci się noga, bo masz problem z dzieckiem lub dziećmi, bo nie jesteś dość oczytany i mądry, bo pieniądze przyszło ci pożyczać, itd. Salomea też tego wszystkiego i wiele więcej doświadczyła. I n i g d y nie czuła urazy! Promieniowała wewnętrznym spokojem i pokorą.

Z okna mojej sypialni rozciąga się piękny widok na ogród. Dosłownie na wprost mnie rośnie sobie świerk. I chociaż widzę go od zawsze, wczoraj po raz pierwszy mu się przyjrzałam. Otworzyłam okno i nawet zrobiłam mu zdjęcie. Jest inny niż pozostałe świerki. Można powiedzieć, że jest tylko połową drzewa. W lecie nie można tego zauważyć, ale w zimie, kiedy brzozy - jego sąsiadki zrzucają liście, widać doskonale."Odebrały" mu połowę gałęzi, a on z całą siłą i mocą pozostałą część pręży i wyciąga do góry. Górne gałązki wprost pną się do nieba. Co roku świerk jest wyższy i nie poddaje się ani trochę w tej swojej wspinaczce. Z pewnością nie można nazwać go normalnym świerkiem. Jednakże ma w sobie coś fajnego i radosnego. Patrzę na niego i nie robi mi się smutno, wręcz przeciwnie. W sercu czuję obecność Salomei i myślę sobie, że normalność jest przereklamowana... .

Święta za moment. Kilka dni temu córka poprosiła mnie, żebym w weekend zaopiekowała się wnukami, miała pilny wyjazd. Odebrałam więc dzieci ze szkoły i przedszkola. Jak zwykle w piątek o tej porze, wyjeżdżając z miasta, stoimy w korku. I jak zawsze głośno śpiewamy, nasze głowy, ku zdziwieniu niektórych kierowców - tańczą w rytm muzyki. Ten korek jest dla mnie miłym czasem z nimi. Sofijka, wnuczka, zniecierpliwiona staniem w tym korasie pyta mnie: "babciu, chciałabyś być kiedyś pierwsza w korku? W myślach odpowiadam: "jadąc z wami - nigdy". Potem zastanawiamy się, co lepiej wygrać w tym losowaniu, samochód czy bombki."Bombki!" krzyczy znów Sofijka, niepewnie się z nią zgadzam. A wieczorem lepimy pierniki. Potem stroimy je i malujemy. Pachnie w całym domu, i w nocy i rano i po południu drugiego dnia...

Każdemu na zbliżające się święta i na każdy czas życzę dziecięcej radości, zauważania dobrych rzeczy, nawet bardzo małych dobrych rzeczy i siły w pokonywaniu problemów, gdyż podobno każda przeszkoda jest misją od Boga.
Pozdrawiam ciepło i świątecznie!
Ola



Wczoraj niespodziewanie spadł śnieg, w oka mgnieniu zamienił nasz gaj w królestwo bajkowej "Królowej Śniegu". Oczywiście natychmiast pobiegłam uwiecznić ten widok...




























wtorek, 1 grudnia 2015

I moja sprawa



Kiedy widzę w telewizorze słynny świąteczno-coca-colowy tir z Mikołajem, od razu wiem, że święta tuż, czyli za jakieś dwa miesiące. Informują mnie o tym wszelkiej maści Mikołaje, choinki i bombki wieszane na jesiennych jeszcze drzewach. Jednakże, gdybym mimo wszystko nie zauważyła, to z troski o mnie i o moje przedwigilijne samopoczucie, ze wszystkich możliwych stron wyskakują świąteczne reklamy. Każdy produkt to ten najfajniejszy prezent pod choinkę. I na prawdę trudno zdecydować, taki wybór! Od najkorzystniejszych pakietów sieci komórkowych, lalek Barbie, pończoch Gatta, przysmaków dla czworonogów (też się cieszą ze świąt) po samochody, specyfiki Doppelherz, protezy zębowe i wiele innych włącznie. Bo pod choinką może się znaleźć wszystko. Portfel udaje się na kurację odchudzającą, nie najtańszą, to fakt, ale warto, święta przecież.
W tym roku przedświąteczny zgiełk zbiegł się m.in. ze szczytem klimatycznym. Mądre umysły wyrywają sobie włosy z głowy debatując nad problemem efektu cieplarnianego i generalnie zakłócają wszystkim świąteczny nastrój. Zawsze mogę jak Scarlett O'Hara z "Przeminęło z wiatrem" powiedzieć do siebie: pomyślę o tym jutro. I lepiej, żeby chociaż "jutro" niż kiedyś tam. Bo może się okazać, że jak tak dalej z klimatem pójdzie to "kiedyś tam" świąteczny tir z coca-colą będzie się musiał zamienić w statek, a licencję na Mikołaja będą mogły otrzymać jedynie osoby z kartą pływacką. No, chyba, że katastroficznie rzecz ujmując - wszyscy popłyniemy i nie pomoże nawet uczepienie się czubka najwyższej choinki. Sama siebie straszę tą wizją. I sama siebie pytam, czy tak zupełnie znów bezpodstawnie? Wydaje się, że mnie ten problem nie koniecznie dotyczy, to przecież kwestia wielu ...lat? Siedząc w wygodnym fotelu przed telewizorem, chrupiąc małe co nieco obserwuję mądre głowy już nie mówiące, a krzyczące o potrzebie ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. I chociaż bardzo nie "chcem" sobie psuć dobrego nastroju, to jednak ogarnia mnie niepokój. Jak inni, ja również oburzam się na te wszystkie trujące ziemię molochy i gdyby mi ktoś właśnie teraz powiedział, że być może ja też przyczyniam się do efektu cieplarnianego na ziemi, kazałabym mu stuknąć się w czoło. Przecież to nawet brzmi odlotowo!
A jednak... Wystarczy zdobyć się na niewielką refleksję. Im więcej konsumujemy tym więcej produkujemy. Im więcej produkujemy tym więcej surowców i energii zużywamy, a im więcej energii tym więcej efektów ubocznych jej zużycia np. w postaci zanieczyszczenia atmosfery (i nie tylko atmosfery, ziemi przede wszystkim, pisałam o tym tu). Ciągnąc dalej, im więcej "brudów" i zanieczyszczeń tym więcej środków na oczyszczanie, również na ich produkcję, odpadów i tak dalej. Nie zmienię polityki molochów-koncernów generujących zyski z nieumiarkowanej konsumpcji obywateli bogatszej części świata, do której i ja się zaliczam. Ale coś zrobić zawsze mogę. Np. dodać swoją cegiełkę w budowaniu świadomości, że nadmierne, wręcz dosłowne konsumowanie świata i jego dóbr w końcu doprowadzi do czegoś niedobrego. I że to nie jedynie kwestia ograniczenia emisji gazów, to również, a może nawet przede wszytkim kwestia tego, jak żyję i jak ze wszystkiego co mi świat oferuje korzystam.
Syn powiedział mi któregoś dnia, że poszukuje się specjalistów od projektowania trwałości części wielu produktów w taki sposób, by ich użytkowanie nie mogło być zbyt długie. Z góry, na etapie produkcji "ustala" się do kiedy dana część ma działać. I nie przypadkowo ma to związek z datą gwarancji. Sprytne, prawda? Nie dość, że i tak kupujemy bardzo dużo, tym sposobem kupujemy jeszcze więcej. Pojęcie "dobra marka" powoli odchodzi do lamusa. O tym co dobre decyduje nie tyle jakość produktu ile sprawny i inteligentny marketing. Mąż powiedział mi, że taki na ten przykład Mercedes, kiedyś świetnie spisujący się przez dziesięć lat i słynący właśnie z dobrej jakości, obecnie po trzech latach wymaga napraw. Podobnie wiele innych marek samochodów. Jakiś czas temu mój synek "próbował" razem z mięsem zmielić metalową łyżeczkę. Robot kuchenny, którym się posłużył, moja prawa i lewa ręka, prawie dziesięć lat czyli do szalonej próby z łyżeczką działał bez zarzutu. Próbując zdobyć zepsutą część usłyszałam, że takich dobrych robotów już się nie produkuje. Bo niestety, to smutna prawda, że jakość coraz częściej schodzi na przysłowiowe psy. A co smutniejsze - wraz z jakością wytwarzanych produktów, jakość myślenia. Nie tak całkiem znów dawno posiadanie czegoś co długo i dobrze służyło było czymś pożądanym i pozytywnym. Obecnie modne jest częste "zmienianie", w dobrym tonie jest mieć nowy telefon, nowy telewizor, samochód, itp. Znudziły mi sie meble kuchenne? Pora na nowe. W pewnym sensie trudno się dziwić producentom, że kombinują przy trwałości i jakości dóbr, które nabywamy. No przecież wychodzą naprzeciw wielkiemu apetytowi swoich klientów na "nowe". Im więcej kupuję tym lepiej! Wzrasta poziom dobrobytu, a wraz z nim niepohamowana konsumpcja. "Mieć" jest siłą napędową "mieć jeszcze więcej". Osobiście, nie wierzę, że jest to nieunikniony proces cywilizacyjny, w co wielu chętnie chciałoby jednak uwierzyć. Bo mimo wszystko wiele zależy odemnie, od mojego jednostkowego podejścia. Dzień, w którym desperacko złapię młotek i wytłukę płytki w swojej kilkunastoletniej łazience (może nie szczyt modnego łazienkowego designu, ale za to jaka jakość!), by przerwać łazienkową nudę i myć zęby w nowym "wystroju", uznam za swoją osobistą porażkę.
Cegiełką w budowaniu świadomości, że "dużo" wcale nie znaczy szczęśliwie i zdrowo, mogą być moje zakupowe decyje.
Przed nami święta, o czym już wiemy dzięki tirowi z colą i gigantycznym choinkom przed supermarketami. Robiąc zakupy i kupując prezenty, jeden zrobię...ziemi. Ależ brzmi! Rozważnie kupię tylko tyle ile trzeba, nic ponad to. I zabiorę ze sobą siatkę na zakupy, by nie korzystać ze sklepowych jednorazówek.
A za każdym razem, kiedy najdzie mnie ochota na zakupowe, bezmyślne szaleństwo i dobroduszna chęć zasilenia kont gigantom sprzedażowym i produkcyjnym, sama na siebie zadziałam prewencyjnie, przywołując w myślach apokaliptyczny obraz pływających w czerwonych kamizelkach Mikołajów, nie wspominając już o wiadomym tirze-statku. Może niewiele, ale gdyby każdy zrobił tylko tyle, już byłoby to c o ś.
Raczej nie trudno sobie wyobrazić, że samo bicie na alarm już nie wystarczy. Mieszkam na planecie Ziemia, więc to i moja sprawa!

Z adwentowymi pozdrowieniami.
Ola
















wtorek, 24 listopada 2015

Czekam na zimę.



Klimat już nie tylko "podobno" się zmienia. Gołym okiem widać, że śniegu w górach mniej. Oglądając relacje ze skoków narciarskich nierzadko można zauważyć bezśnieżne otoczenie skoczni, która coraz częściej musi być sztucznie dośnieżana. W efekcie wygląda, jak biały, stromy pas na tle szaro-zielonej okolicy. Szkoda. Mam nadzieję, że zima nie odejdzie na zawsze gdzieś w nieznane. Pewnie nie tylko ja mam takie życzenie. Kto nie lubi magicznych, śnieżnych gwiazdek lecących z nieba i białych świąt? Czekanie na pierwszy śnieg ma w sobie coś z czekania na pierwszy dzień wiosny. I nawet, jeśli podpadnę co niektórym to śmiem twierdzić, że zima może być równie radosna i energetyczna jak wiosna. Najlepszym dowodem są dzieci, od których można się zawsze czegoś nauczyć, na przykład tego, że zima to nie tylko chłód, szarówa i przysypianie w przykrótkim dniu, ale również radość i energia ( niekiedy nawet do późnej nocy!). Przypomina mi się czas, kiedy moje pociechy były małe i podekscytowane przyklejały nosy do szyby na widok pierwszego śniegu. W trybie natychmiastowym trzeba było wyciągać zakurzone sanki, narty i (przepraszam za nieeleganckie słowo) "dupoloty". Na nic zdawało się moje tłumaczenie, że to zaledwie jeden centymetr śniegu i nic się z tym nie da zrobić. Jakimś cudem się dało i pojawiał się pierwszy śnieżno-trawiasto-ziemny bałwan, który zuchwale rzucał mi pytające spojrzenie: no i co powiesz? Jakby to nie wystarczyło, żeby mnie przekonać, w stronę kuchennego okna frunęły śnieżno-błotne kulki. Już nie było wątpliwości czy zima przyszła, a w kolejnych dniach śniegu tylko przybywało. Obok naszego domu jest sobie taka górka, która była świadkiem pierwszych "kroków" i "guzów" narciarskich naszych dzieci, pierwszych zjazdów saneczkowych, a także pierwszych niebezpiecznie szybkich ślizgów na folii po cemencie i wspomnianych "dupolotach". Zjazdy kończyły się na samym dole, na lodowej tafli sadzawki, zwyciężał ten, kto zaliczył najdalszy ślizg. Tym prostym sposobem rozbudzaliśmy w rodzinie miłość do sportów zimowych. Uległ jej nawet mój ukochany zięć - Brazylijczyk, człowiek z ciepłych krajów rodem, dusza sportowca, co się zowie. Pierwszego śniegu w życiu doświadczył po przyjeździe do Polski. I prawie natychmiast się zakochał. Przeszedł tę samą drogę, co każdy z nas. Zaczęło się od ślizgu na naszej górce na wspomnianym worku po cemencie, skończyło na oryginalnych Rossignolach na stromych zboczach Jaworzyny Krynickiej. Od razu mu się spodobało. No, może z małą uwagą - nie sądził i w związku z tym trochę się przeliczył, mianowicie, że na nartach śniegowych jednak inne szybkości spowodowane mniejszym tarciem, więc i bardziej ślisko niż na piaskowych, w efekcie i bardziej... mokro. Uczciwie trzeba oddać, że ani przez chwilę się nie zraził, żaden brak tarcia już mu niegroźny i obecnie śmiga na nartach wybornie, pozostawiając za sobą na stoku wielu innych wybornych narciarzy, w tym - mnie. Zaintrygowana jego opowieściami o sandboardzie, z wrodzoną sobie ciekawością świata, zasięgnęłam parę informacji. To było zeszłej zimy, kiedy pisałam poradnik dla początkujących narciarzy (znajdziesz go tu ). Pewnie nie każdy wie, jak fajna jest zabawa na sandboardzie. Wspominam o tym, bo ta wiedza może wkrótce i nam czyli zimowym narciarzom się przydać, oczywiście, jeżeli ociepleniowe tendecje pogodowe będą się w Polsce utrzymywać. Sandbord, snowboard i narty śniegowe mają wiele wspólnego, ale i kilka różnic, co wydaje się całkiem logiczne.
Na sandboardzie m o ż n a zjeżdżać nie tylko na stojąco, ale i na leżąco - leżąc na desce na brzuchu i ślizgając się głową do przodu, jeśli to konieczne hamując stopami. To pierwsza różnica. Na nartach nie m o ż e s z, najwyżej m u s i s z zjeżdżać na brzuchu, najczęściej wbrew swojej woli. Jeżeli na dodatek trafi ci się ta niefortunna pozycja głową do przodu, to hamować możesz jedynie rękami, w ostateczności - zębami. Ale jest i plus. Otóż na nartach śniegowych nawet zjeżdżając na brzuchu możesz krzyczeć ile chcesz i głośno jak chcesz. Na sandboardzie to absolutnie niemożliwe. Chyba, że nie masz nic przeciwko pluciu piaskiem przez następny tydzień. Kolejna różnica to wyciągi, a raczej ich brak w przypadku stoków piaskowych. Krótko mówiąc za kilkanaście sekund przyjemności - godzina katorgi. Kto nie miał okazji podchodzić po obsypującym się piachu, w upale, w dodatku po parzącym nogi piachu, niosąc swój sprzęt narciarski, nie zrozumie o czym mówię. Nawet ja nie rozumiem. I jeszcze słowo odnośnie technik. Otóż przeczytałam, że podobno karwing i ślizg są prawie niemożliwe w przypadku sandboardu. Można tylko na krechę, a jeżeli ktoś aż tak bardzo zapragnie tych karwingów na piasku, to musi się liczyć z tym, że nie wróci do domu szybko, może dopiero drugiego dnia. Tyle się schodzi.
Podobno, już nawet Beduini zjeżdżają na Rossignolach, kreują przy tym osobliwą modę narciarską. Zjeżdżają bowiem w turbanach na głowie i w tradycyjnych długich, plączących się między nogami "płaszczach" - dżelabbach. Śmig tu oczywiście tym bardziej nie wchodzi w grę, nie wspominając już o stylowym karwingu. Wszystko jasne, no, może tylko to - skąd Beduini mają te Rossignole...?

Wracając do naszej zimy, do śniegu, na który nie tylko dzieci czekają, mam głęboką nadzieję, że zima długo jeszcze będzie zimą, że będzie biała śniegiem, a nie tylko biała ex definitione, że nie trzeba będzie udawać się w jej poszukiwaniu do odległego, bajkowego królestwa Królowej Śniegu. Wierzę, że białe święta będzie można zawsze namacalnie doświadczać, a nie jedynie o nich marzyć, mam "nadzieję" na zaczerwienione od mrozu nosy i policzki wnuków i kolejne ślizgowe konkursy na naszej śnieżnej górce. No i na narty, które i ja i moi najbliżsi tak uwielbiamy. Z całym szacunkiem dla sandboardu...!
A więc, wypatrujemy cię zimo!

Pozdrawiam wszystkich ciepło, choć zimowo.
Ola

Dzisiejszego ranka "złapałam" pierwsze płatki śniegu, to napawa optymistycznie!






















piątek, 20 listopada 2015

Nie tylko kołem się toczy...



Czytam właśnie "Księgę szeptów" Varujana Vosganiana. Opowiada o Ormianach, starożytnym narodzie, mającym 3000-letnią historię i równocześnie najstarszym chrześcijańskim narodzie na świecie (chrzest w 301 r.n.e.). Historia o niekończących się konwojach wygnańców i marszu śmierci przez pustynię syryjską. Narodu, dla którego rok 1915 na zawsze pozostał i zapewne pozostanie krwawo wyryty w pamięci i sercu każego Ormianina. Wszystko dlatego, że jakiemuś innemu narodowi stanął na drodze do "wielkości". To dłuższa historia i chciałabym o niej napisać w osobnym poście.
Nie jestem historykiem ani politykiem, ale ostatnie wydarzenia na świecie i bliżej - w Europie oraz lektura "Księgi szeptów" skłoniły mnie do kilku refleksji. Masakra Ormian dokonana została przez tureckich żołnierzy i pomagającym im w tym Kurdów. Do chwili obecnej rząd turecki utrzymuje iż Ormianie padli ofiarą... epidemii. Pisarzowi - nobliście - Orhanowi Pamulcowi, który ośmielił się wspomnieć o tragedii Ormian wytoczono proces o obrazę tureckości.
A mnie przychodzi na myśl, że może to właśnie rząd Turcji zapadł na tajemniczą epidemię amnezji... . To nie pierwszy i niestety, pewnie nie ostatni raz, kiedy władze jakiegoś państwa oficjalnie i arogancko karmią kłamstwem cały świat, śmiejąc mu się prosto w twarz.
Przeczytałam ostatnio, że starania o wejście Turcji do Unii Europejskiej uzależnione są m. in. od jej przyznania się do zbrodni i uznania tejże za akt ludobójstwa na narodzie Ormian. I co? I nic! Bo przecież polityka i historia nie tylko kołem się toczy, ale również brakiem uczciwości. Dla niektórych nie ma takiej wartości, której nie możnaby przekupić, ani prawdy, której nie możnaby przekombinować. Wejścia Turcji do Unii obawia się m.in. Francja. I największe obawy nie budzi bynajmniej perspektywa zwiększonej emigracji Turków do UE i coraz głębszy, wyraźnie widoczny już kryzys tożsamości narodowej w Europie, nie wspominając już o możliwości dojścia do władzy w Turcji muzułmańskich fundamentalistów. Francja po prostu boi się, że może utracić dominującą pozycję w instytucjach unijnych, gdyż Turcja miałaby najwięcej głosów w Radzie Unii Europejskiej - głównej instytucji decyzyjnej Unii. Co tam jakieś kryzysy tożsamościowe czy emigracyjne... . Ot, taka ciekawostka, chyba ciągle aktualna. Przeczytałam również, że istnieje przypuszczenie iż po zapewnieniu sobie dominującej pozycji w Radzie Unii, Francja będzie gotowa również zapaść na... amnezję i partykularnie zgodzić się na wejście Turcji do UE, z a p o m i n a j ą c o wcześniejszych postulatach w sprawie przyznania się Turcji do ludobójstwa Ormian. I tak się ta polityka toczy... .

Europa i świat coraz częściej padają ofiarą terroryzmu. Powoli "przyzwyczajamy się" do wiadomości o kolejnych okrutnych aktach terroru. Ostatnie wydarzenia w Paryżu i nie tylko tam, pokazują, że polityka niezmiennie i niereformowalnie kieruje się swoimi prawami i racjami, w których nie zawsze człowiek jest najważniejszy. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że terroryzm należy zwalczać, jednakże, czy każdy środek jest dobry i akceptowalny? Właśnie dowiadujemy się, że w walce z terroryzmem pomoże Europie odwieczny "strażnik pokoju" czyli Rosja. Ta sama, dzięki decyzjom której "moment" temu wysłano w zaświaty 283 pasażerów holenderskiego samolotu. Ta sama, w której każdego dnia łamie się prawa człowieka, ta sama, która na oczach całego świata gwałci prawo międzynarodowe. I ta sama, w której sąd z łatwością skazuje człowieka na dwadzieścia lat kolonii karnej na podstawie sfałszowanego oskarżenia dwóch świadków będących pod presją i przymusem. Oto wspólnik w słusznej sprawie! A może znowu amnezja niektórych dopada? Milcząca zgoda Europy na los Ukrainy... Być może trzeba będzie kiedyś słono za ten błąd zapłacić, jak i za lekceważenie tożsamości narodowej i ogólnie europejskiej, bo przecież, co jak co, ale empirycznie poznaliśmy i wiemy, że historia nie zna litości dla pomyłek. A powierzanie władzy nieodpowiedzialnym politykom to jak ucieleśnienie czy raczej złowróżbne zmaterializowanie się fraszki Jana Sztaudyngera: "Proszę mi zaufać, rzekła skroni lufa..."

Tak sobie myślę, że w polityce wybór chyba zawsze jest jedynie między mniejszym i większym złem. Jak z obserwacji historii wynika, raczej nie ma tu miejsca na świętość ani nawet na uczciwość. A jeżeli już uczciwość, to tylko o ile nie kłóci się ze swoiście pojętym własnym interesem. Bo jak widać, historia nie tylko kołem, ale również układami, "amnezją" i nieprawością się toczy, nierzadko bierze się pod pachę z szubrawcą i najczęściej czyni to z cynicznym uśmiechem na ustach, niestety...


Oj, rozpolitykowałam się trochę, ale po prostu nie da się tak całkiem bezrefleksyjnie przejść obok tego co się wokół dzieje, lub może raczej - wyprawia.

Pozdrawiam, jak zawsze ciepło!
Ola

I jak zawsze parę fotek z mojego jesiennego, pięknego o każdej porze - gaju.

















I tak trochę dla kontrastu tekstowo-zdjęciowego kilka zielonych fotek z maja, bo wiosna na szczęście zawsze powraca...