środa, 30 września 2015

Lubię jesień



Tego roku jesień pierwszy raz zauważyłam na płocie do sąsiada. Obfite winogrona spływały po naszej stronie ogrodzenia i aż prosiły się (i proszą wciąż!), żeby je zerwać. Znalezione nie kradzione i dodam jeszcze - pyszne! Potem zagadujemy z sąsiadem przez płot i on mówi, że tak mu ptaki w tym roku winogron wydziobują. Ja się nie odzywam, ale wnuczka wyjaśnia wszystko jak należy. Sąsiad uśmiecha się pod nosem... .
Tyle osób narzeka na jesień, że szaro, że zimno, że zmrok za szybko, znowu te kurtki, to ubieranie się i katary. A ja myślę sobie, że ta jesień nie jest taka zła, właściwie jest całkiem fajna. Po pierwsze i najpierwsze, dlatego, że odpoczniemy od prac w ogrodzie. Kocham mój ogród, ale bywa, że w przypływie desperacji mam ochotę powyrywać parę drzew z korzeniami. Jakiś czas temu naszą firmę "zamieniliśmy" na prace ogrodowe. Przyroda nie lubi pustki, więc i nasza chwilowa pustka wypełniła się planami i pracami właśnie ogrodowymi. Eleganckie buty do "firmy" zamieniliśmy na gumofilce, a biurowe marynarki na robocze kufajki. Projekty rekrutacyjne na sadzeniowo - przesadzeniowe. Przyglądam się, jak mój mąż przesadza kolejnego biednego iglaka, który w zeszłym roku też był przesadzony i tylko czekam aż ten się odezwie do mojego męża językiem Mrożkowskiego kamiennego pielgrzyma "a odpierd....że się ty odemnie...".
Sama nie jestem lepsza. Dopiero co katowałam metrowe chwasty, które miały nadzieję, że dożyją choćby przymrozków. Na moment pojawiła się w mojej głowie Coelho-wska wątpliwość "czy dobrze robię, wiedząc, że roślina wyrwana z ziemi zwiędnie w przeciagu dwóch dni". Bo przecież ten chwast to w rzeczywistości, jak dalej głeboko tłumaczy sam Coelho - "walczący o przetrwanie gatunek, który powstał miliony lat temu i ewoluował w przyrodzie." Cóż, mimo wszystko bez większego bólu i z całym szacunkiem dla pokrzywy i metrowego chrzanu dokonałam wyboru. Nie przewidziałam tylko, że pomiędzy korzeniami chrzanu, osy uwiją swoje gigantyczne, chyba wielopokoleniowe gniazdo. W ogrodzie na prawdę t r z e b a mieć refleks i ...odrobinę szczęścia. Do mnie się uśmiechnęło, przeżyłam (będąc alergikiem, również na ...osy), a w dodatku "otrzymałam" nowe usta, dokładnie dolną wargę, szkoda, że tylko kilka godzin mogłam się czuć jak słynna Angelina.
Mój mąż stawiał wiele razy opór ogrodowym zagrożeniom. Były już szerszenie, osy, szczurki, itp (reszty nie wymieniam, by nie zadrzeć z ekologami). I tym razem podjął natychmiastowe, zdecydowane działania. Wkrótce okaże się z jakim skutkiem, póki co osy dalej szleją, ale za to mam szansę na korektę również górnej wargi.
Tak więc, jest wiele powodów, by lubić jesień. My odpoczywamy od haki, motyki i gumofilców. Chwasty (czyli walczący o przetrwanie gatunek) odpoczywają od nas, a iglaki po raz kolejny nabierają nadziei, że to już ostatnia przeprowadzka w ich życiu...
A tak nieco poważniej, osobiście lubię jesień za świeże warzywa i owoce, również, a może przede wszystkim - te z mojego ogrodu, za to, że można sobie zebrać to, co się posiało i posadziło wiosną. I za to, że powietrze wspaniale pachnie, szczególnie rano. Wychodzę przed dom i biorę taki głęboki oddech, żeby poczuć wszystkie meandry ogrodowych zapachów, bo powietrze jesienią jest nieco bardziej przejrzyste, jakby odświeżone. Wiosenna alergia nie pozwala mi cieszyć się zapachami aż do lipca, może więc również dlatego tak lubię jesień. Czekam z radością na pierwszy ogień w kominku i zmianę kolorowej ogrodowej szaty w moim gaju. Po letnich, cukierkowych barwach nastaje surowa zieleń i brązy, na moment pani przyroda zmywa swój makijaż. Lecz po krótkim czasie nakłada nowy, jeszcze obłędniejszy niż ten letni.
Dla mnie to właśnie jesień, a nie wiosna jest czasem nowych postanowień i planów. Mam więcej czasu na ulubione książki, np. na te zaczęte i niedokończone wczesną wiosną...Wreszcie wyjmę zapomnianą w lecie sokowirówkę i wrzucę do niej marchewki i jabłka. Wreszcie zacznę się gimnastykować, bo przecież w lecie i tak mam dużo ruchu, więc po co. I jeszcze parę fajnych "wreszcie".
Razem z jesiennymi planami mam i jesienną nadzieję, że się spełnią, zwłaszcza te "ogrodowe" i że będę mogła któregoś, już wiosennego dnia podzielić się nimi i wszystkich w nasze ogrodowe progi zaprosić.

Pozdrawiam ciepło.Ola

Jeszcze parę dni temu było tak letnio...




































piątek, 18 września 2015

Rzymskie wakacje - cd



Przed nami Koloseum, jakby "ugryzione", kawałek tortu beztrosko oderwany od całości wiekowymi zębami.
Na placyku przed - internacjonalne klimaty, nowoczesność przejawiająca się m.in. różnorodnością fotograficznego sprzętu. Kto by pomyślał, że i tu "biletowe koniki" objawią swoje biznesowe talenty. Wewnątrz okrągłych murów, jakby inny wymiar, inna czasoprzestrzeń. Amfiteatr rozpaczliwie próbuje przetrwać. Ci, którzy potrafią dostrzec nieco więcej niż oferują przewodniki, w turytycznym zgiełku wyczują prawdziwą aurę tego miejsca. Czytałam swego czasu o "małej" św. Teresce z Lisieux. Jeszcze przed wstąpieniem do karmelu, udała się z przyjaciółką do Rzymu. Będąc w Koloseum, przechytrzyły strażnika i przedarły się do najniższego poziomu, niedostepnego dla turystów. Chciały po prostu ucałować ziemię, w którą wsiąknęła krew niewinnych ludzi, dzieci, całych rodzin, których jedyną zbrodnią była wiara w Chrystusa. Miejsce, gdzie generalnie "polowanie" i mordercze walki było wyrazem i dowodem na indolencję rzymskiej społeczności tamtych czasów. Gdzie okucieństwo znajdywało ujście w nieludzkich rozrywkach. I tu, jak na Via Appia Antica, można usłyszeć ledwo słyszalne szepty... Ale Koloseum to również dowód na potęgę i geniusz ludzkiego umysłu. Szum morza i łopot "wojennych" żagli podczas inscenizowanych w amfiteatralnej misie bitew morskich. Wychodzimy. Już prawie nie słyszę okrzyków biletowych sprzedawców, zerkam w górę, tam, gdzie erozja niczym niewidzialny gladiator próbuje zadać ostateczny cios temu niezwykłemu miejscu.

Podobnie jak gołębie, wszechobecne w Rzymie są - skutery. Dosłownie przetaczają się przez to gwarne i słoneczne urbs aeterna. Aż mi zazdrość "coś" ściska na widok śmigających, wszędzie wciskających się i wszędzie mieszczących się - pojazdków. Młodzi ludzie, starsi, wszyscy korzystają z dobrodziejstwa poczciwego skuterka. Obserwując ruch i zgiełk na Placu Weneckim zamarzyłam sobie, że kiedyś i ja tak poszusuję po rzymskich zakamarkach.
Pamiętam, jak w zatłoczony Piazza Venezia "wbiła" nagle dwukonna dorożka, wprowadzając chwilowy chaos w ruchu, włoski "carabinieri" gwizdkiem próbował ją przegonić i... dogonić, ale mu się nie udało. Chyba sam Wiktor Emanuel obserwujący wszystko ze swojego cokołu, miał ubaw. Zwiedzając Kapitol usiedliśmy na moment na schodach prowadzących do świątyni Santa Maria in Aracoeli. Otworzyłam przewodnik i okazało się, że siedzimy sobie na słynnych stopniach "Cordonata", zaprojektowanych przez Michała Anioła. Ot, takie zwykłe niespodzianki w Rzymie...
Pierwszy raz Forum Romanum, a raczej to co pozostało z serca cesarstwa rzymskiego, ujrzałam ze wzgórza Kapitolu, z lewego narożnika Pałacu Senatorów rozciąga się przepiękny widok na Rzym. To nie tylko wrażenie, ale fakt, że wieki zastygły tu na... wieki. A z bliska dostrzegasz szczegóły, jak niesamowicie wprost z tymi "wiekami" koegzystuje teraźniejszość z jej najzwyklejszą ludzką codziennością. Gdzie mały zakładzik szewski przyklejony swoimi zgarbionymi plecami do boku kilkunastowiekowej ściany, tak samo jak i ona jest fragmentem ludzkiego losu. Ciekawe, czy jeszcze gdzieś na świecie, oprócz Rzymu, teraźniejszość tak bardzo splata się z przeszłością, tworząc dobre sąsiedztwo zza ściany. U tego sąsiada może nie pożyczysz soli czy cukru, ale zawsze obdarzy cię akceptacją i milczącym zrozumieniem.
Forum Romanum..., jeżeli ruiny, zawierające w swoich lędźwiach trzy tysiące lat historii, mogą być piękne, to te właśnie takie są. Nie zobaczy się tu jednej budowli w całości, jednego nie-rozłupanego ręką człowieka lub czasu - monumentu, ale za to, przy odrobinie wyobraźni, można wśród bezładu kamiennych reliktów dostrzec ślady stóp Cezara, Nerona, Klaudiusza, lub Kaliguli... Byliśmy tam wczesno-październikowym popołudniem, zachodzące słońce swoim złotem oblewało smutne mury, by choć na moment dać im odczuć wspaniałość i przepych, którymi kiedyś były otulone i które na zawsze im odebrano.

Błądzę myślami po rzymskich "drogach". Jak wybrać z tak wielu miejsc te, o których warto tu wspomnieć, skoro o wszystkich WARTO wspomnieć...
Do Bazyliki Najświętszej Maryi Panny Wszystkich Ludzi (Santa Maria del Poppolo) dotarliśmy przed wieczorem. Zaczął wiać chłodniejszy wiatr, nie mieliśmy swetrów, byliśmy głodni, chciało nam się pić i generalnie czuliśmy, że dość "historii" na dzisiaj. Natomiast w środku....po raz kolejny, jak co chwilę w Rzymie, zapominasz o Bożym świecie. Przeszłość po prostu wciąga cię w swoje zaułki, tajemnice. Jakby prosiła, żeby pamiętać, żeby nie odchodzić bezmyślnie. Freski Rafaela, obrazy Berniniego i Caravaggia...Przemycili swoje "opowieści" przez granice czasu. Wśród nich św. Piotr na krzyżu, nie wygraża swoim oprawcom, zaciska ten ogromny gwóźdź przebitą dłonią... Uciekając ze spalonego Rzymu spotkał Jezusa, zupełnie zaskoczony spytał "Qvo vadis Domine?" I poszedł Jego drogą, tak wybrał i tak wytrwał. Kilkanaście wieków później Caravaggio uwieczni go na swoim płótnie..., a potem ktoś ten obraz powiesi na ścianie Santa Maria del Poppolo, by nie zapomnieć...

Długo by opowiadać o Rzymie. Sama Bazylika św. Piotra ze swoją "perłą" - Pietą to odrębna historia. A reszta? Te wszystkie place i uliczki, po których włóczyliśmy się bez końca, cudowne kościoły, muzea, z watykańskim na czele. I te knajpki urokliwe, np. te na Polu Kwiatów. Właśnie tam któregoś wieczoru do późna siedzieliśmy. I pomyśleć, że to klimatyczne Campo dei Fiori było kiedyś miejscem, gdzie wznoszono szubienice i palono na stosie ludzi, a wraz z nimi idee i nierzadko, jak w przypadku Giordana Bruna - genialne umysły. I stoi sobie ten Giordano na środku placu, kapuca zsunięta na twarz, ignoruje przechodniów i patrzy w stronę Watykanu... . I też tu - równie genialny co porywczy Caravaggio "ukatrupił" swojego przeciwnika po przegranym meczu...tenisowym. "Dobrze, że nie musisz z nim grać" rzucam mężowi. "Nie wygrałby ze mną przecież", odpowiada.

Z Rzymu się wyjeżdża chyba tylko po to, żeby do niego wrócić. Nie wiem jeszcze dokładnie kiedy, ale...wszystko przed nami.

Ciepło wszystkich pozdrawiam.
Ola













































wtorek, 8 września 2015

I mój głos w sprawie uchodźców....

Już dawno nic tak bardzo nie poruszyło opinii społecznej, jak sprawa uchodźców. I trudno się dziwić. Bo w obliczu cierpienia, zwłaszcza tych "malutkich" i niewinnych odzywa się w człowieku bunt, niezgoda i zwykłe, ludzkie współczucie.
Żaden ze mnie ekspert, ale podobnie jak miliony Polaków i ogólnie Europejczyków swoje spojrzenie na problem również mam.
Wczoraj przeczytałam na fb, że dwóch znanych polskich blogerów (których osobiście bardzo szanuję i ich teksty czytam) wyrusza na Węgry, do Keleti, może dalej jak będzie trzeba, żeby z bliska przyjrzeć się problemowi uchodźców i podzielić się informacjami z pierwszej linii frontu. Szanuję i podziwiam ich zaangażawanie w sprawę i nie chcę zabrzmieć niegrzecznie, ale z całym szacunkiem - co z tego? Co z tego, że te obrazy po raz kolejny zobaczymy? Wszyscy wiemy, że media naginają nieraz rzeczywistość na własne potrzeby i bez wątpienia relacje panów będą wiarygodne. Jeżeli ujrzą tam płaczące dzieci i ich zrozpaczone matki to i tak wiemy, że tak jest. Jeżeli ujrzą wśród nich hordy rozjuszonych, wygrażających pięścią łobuzów plujących i s.....ch na ich samochód, to i tak wiemy,że tak jest. I znowu pytanie, co z tego? Co to zmieni? Czy takie obrazy są wystarczające, by wyrobić w sobie rzetelną opinię na problem i dramat, który rozgrywa się na naszych oczach? Bo i o tym, że jest to dramat już wiemy i chyba nikt w to nie wątpi.
Wydaje mi się, że na sprawę należy spojrzeć szerzej, głębiej. Może trzeba zajrzeć w przeszłość, żeby zrozumieć teraźniejszość? Bo to na błędach popełnionych w przeszłości najlepiej się uczymy, oczywiście pod warunkiem, że potafimy i chcemy wyciągnąć z nich wnioski.
Obserwując to co się dzieje, można gołym okiem zobaczyć, że najwięcej obaw wynika ze "zderzenia" kultur, a może nawet cywilizacji. Bo faktem jest, że to co Europa (jak i reszta cywilizowanego świata) osiągnęła i z czego możemy być obecnie dumni - w kontekście demokracji, poszanowania inności i wolności, to jednak nie jest nic nie znaczące NIC. Bo często walka o te wartości toczyła się na wyboistej i krwawej drodze. Często towarzyszyły jej okrutne straty i wielkie poświęcenia, tak po ludzku biorąc. Do dzisiaj żyją ich świadkowie i uczestnicy. Bo, żeby coś zmienić, najpierw musi przyjść niezgoda na to. Cicha - w sercu, a potem ta głośna, poparta czynami.
Skoro przerabialiśmy to w Europie, to teraz powinniśmy się tymi doświadczeniami dzielić. To pewnie niezwykle trudne, bo po pierwsze my sami ciągle się tej demokracji i otwarcia na innych uczymy, to niekończący się proces, zadanie na każdy dzień, a po drugie łatwo wpaść w pułapkę dobrego samopoczucia bycia lepszym. A przecież wśród przybyszów, uchodźców, czy imigrantów, bez względu na nazwę, jest z pewnością wielu takich, od których i my możemy się sporo nauczyć i z których moglibyśmy brać przykład. Po prostu żadna z - nazwijmy to - stron nie może tolerować agresji i sytuacji, w której drugiemu dzieje się krzywda, bez względu na to czy jest imigrantem czy mieszkańcem kraju, do którego tamten przybywa. Również z doświadczenia pamiętamy, że nawet w najgorszych reżimach zdołali przetrwać ludzie niezłomnego ducha i wielkiej życiowej mądrości. Jednakże nie można oprzeć się wrażeniu, że to co wspólne dla takich osób to "niezgoda" na zło, na system, na reżim.
I dlatego to, co mnie osobiście najbardziej uderza w społeczeństwach np. Iraku czy Syrii i im podobnych, to brak reakcji, przyzwolenie na zło, które się tam rozpanoszyło na dobre. I nie chodzi tu o pustą krytykę, tylko o rzetelną prawdę, na której powinniśmy się oprzeć. Tak samo, jak opieramy się na prawdzie o własnej historii, niekiedy trudnej i bolesnej. Niestety, wydawać by się mogło, że zatrzymali się daleko, daleko w tyle ze swoim rozwojem i obserwując obecne "zwyczaje" panujące w tych krajach, trudno oprzeć się wrażeniu, że dochodzi tam nieraz po prostu do...barbarzyństwa. Nie ma chyba nic gorszego i tragiczniejszego w skutkach niż społeczne, długoletnie przyzwolenie na reżim, na chore, owładnięte obsesją władzy rządy. W samej Europie mamy na to dowody, a my Polacy, nie tak znów daleko, jedynie za wschodnią granicą...
Wiele lat temu miałam okazję przejechać Irak wzdłuż, od Basry nad Zatoką Perską po granicę z Turcją. W tym biednym kraju, gnębionym przez Hussajna i jego kohorty wywodzące się z mniejszości sunnickich, ludzie wiwatowali na imię wodza, prawdziwie oddawali cześć jego zdjęciom. Pamiętam, jak opływaliśmy drewnianym czółnem irackie, bagniste wioseczki, gdzie głównym budulcem licznych lichych domków na równie lichych wysepkach, było krowie łajno. Wysuszone w gorącym, irackim powietrzu na kamień. Krowie placki suszyły sie dosłownie wszędzie. W każdym takim szałasiku stał telewizor (bo o bagienną elektryczność wódz się zatroszczył), a z czubka "domu" wystawała antena, co wyglądało po prostu niesamowicie. I obowiązkowo, na każdej ścianie "krowiego" domku (wewnątrz i zewnątrz) wisiał obraz uśmiechniętego, dobrodusznego, wąsiastego przywódcy. Treść nadawanych programów była oczywista. Czy czegoś nam to nie przypomina?
Na arabskim suku widziałam ludzi, którzy sprzedawali swoje mizerne plony, żeby przeżyć, brudne, podrapane dłonie wydawały resztę z dinara, a ich dzieci z prześlicznymi wielkimi brązowymi oczami szalały wprost z radości na widok cukierka. Podczas, gdy oni wracali do swoich krowich lepianek, nieliczni sunniccy wybrańcy zasiadali do posiłku w swoich klimatyzowanych domach na obrzeżach Basry. Niekiedy można było zauważyć ich kobiety - bogato ubrane, uginające się pod ciężarem złotych wisiorów i bransolet, wsiadające do limuzyn i udające się na wieczorne modlitwy.
Jadąc przez Irak rzucało sie w oczy co zrobił z krajem reżim. Dotarł nawet do Babilonu, kolebki ludzkości, która leży nad Eufratem, blisko miejsca, gdzie łączy sie on z Tygrysem tworząc rozległą deltę Szatt al-Arab. Podobno to miejsce biblijnego raju. Zwiedzałam Babilon ze smutkiem i niedowierzaniem. Przyglądałam sie zniszczeniom, walającym się śmieciom, uderzał kompletny brak dbania o to miejsce. Gdziekolwiek indziej, w cywilizowanym świecie, gdzie szanuje się to co stworzyli nasi przodkowie, byłoby to nie do przyjęcia, a nawet pomyślenia. Ale w Iraku społeczeństwo zajęte wyrywaniem dniowi kawałka chleba nie zaprząta sobie tym głowy, tym bardziej reżim pochłonięty innymi ważnymi kwestiami, jak np. wysyłaniem w zaświaty, w chemicznych oparach tysięcy kurdów. Jedni i drudzy robią "swoje". Nikt nie protestuje, a zło rozszerza się. Lecz w końcu, niczym sprzężone powietrze niebezpiecznie napina ściany beczki, do której zostało wtłoczone. Hussajn to już historia, lecz nie można oprzeć się wrażeniu, że konsekwencje jego reżimu spowodowały nie tylko spustoszenie ekonomiczne kraju, ale również, a może przede wszystkim w umysłach ludzi.
Ktoś powie, łatwo gadać. Pewnie trochę tak. Ale cieszę się, że żyję w wolnym kraju. Tę wolność ktoś kiedyś dla mnie wywalczył. Pan Bóg jeden wie, jak długo ona potrwa. Może znowu, kiedyś trzeba będzie o nią walczyć, może znowu płacić za nią najwyższą cenę, jak to dla nas robiono. Bo tego rodzaju wolność i demokracja nie są sprawami oczywistymi, danymi nam raz na zawsze, jak się może niektórym wydaje. Lecz tak łatwo się do tej oczywistości przyzwyczaić i zapomnieć,że jest również darem.
A więc wracając do tematu. Trudno się tak całkiem dziwić obawom związanym z nowymi przybyszami. Bo za słowem "uchodźcy" dużo się kryje. Przede wszystkim cierpienie niewinnych, ale i głupota oraz okrutny egoizm rządzących w tych krajach, swoiste barbarzyństwo w nieposzanowaniu nikogo i niczego, no i brak reakcji, sprzeciwu na zło i krzywdę, która dotyka mnie, moje otoczenie, mój kraj. Temat dla socjologa, dlaczego tak jest. Może u podstaw leżał kiedyś zwykły brak odwagi, może coś w rodzaju wygody i lenistwa ogólnospołecznego. Zawsze bezpieczniej uciec niż zostać i walczyć, mając na dodatek u boku swoich najbliższych. Dlatego myślę, że nie trzeba koniecznie jechać na budapesztański dworzec. Bo pewnie nie tam jest odpowiedź. Być może prędzej w rozwiązaniu tych problemów może pomóc próba zrozumienia dlaczego właśnie w krajach muzułmańskich najczęściej morduje się wszelkiej maści innowierców, gdzie żywe jest przekonanie, że świat dzieli sie na muzułmanów i nie-muzułmanów, a ci drudzy wywołują słuszny gniew u Allacha. Bo to w takiej "świadomości" tkwi największe niebezpieczeństwo.
W Europie od lat muzułmanie stawiają swoje meczety, w europejskich szkołach uczy się dzieci poszanowania tego co inne. Ktoś powie, z różnym skutkiem, ale w którym kraju nie znajdą się przeciwnicy tego czy tamtego? Nawet głupca należy wysłuchać, bo jak napisane w desideracie i on ma swoją historię do powiedzenia. Liczy się skala zjawiska. Niestety, to fakt, że najczęściej w krajach muzułmańskich ciągle mają miejsce akty niezwykłego okrucieństawa, jakby przyzwolone przez społeczeństwo. To tam burzone są stojące od wieków posągi Buddy, do świątyń katolickich wpada się z maczetami lub bardziej humanitarnie - wrzuca granat. To tam najczęściej porywa się niewinnych "innych" wszelkiej maści i poglądów, by potem na oczach świata i ich rodzin ściąć im głowy. I nie ma znaczenia czy ktoś przybył na terytorium islamskiego państwa jako uczestnik akcji z pomocą humanitarną czy jako inżynier, pracownik zagranicznej firmy budujacej u nich drogi. Na wszystko łatwo przytoczyć przykłady, a nawet nazwiska wielu tych ofiar. Na niektóre egzekucje przychodzą rodziny z dziećmi...
Wiosną tego roku świat usłyszał o niszczeniu starożytnych zabytków w północnym Iraku. Pod młotek poszły wiekowe pamiątki w Hatrze (tak jak i Babilon - kraina Mazopotamii). Rzeźby i posągi Hatry zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury. Rozprawiono się z nimi przy pomocy wspomnianych młotów i pomysłowo - kilofów, a jakże! Islamscy radykałowie dumnie ogłaszają, że mają też...buldożery do dyspozycji, bo jak twierdzą, chcą wszystko zrównać z ziemią. Wszystko co jest historią, gdyż zabytki te i ich współczesna obecność "kłócą się z interpretacją prawa islamskiego." Kto nie wierzy, niech poszuka informacji na ten temat. Jak wiele zabytków zostało zniszczonych przez radykalizm i głupotę, które to wyrosły na gruncie przyzwolenia i nie reagowania na te zjawiska, kiedy jeszcze było można. Rosły aż urosły do rozmiarów gigantycznego śmiertelnie trującego grzyba! Ile jeszcze cichych świadków historii, w tym może i Babilon, stoi w milczącej kolejce do zagłady...Tamte społeczności nie mają siły, odwagi ani środków (przecież oczywiste) by reagować, skąd mają mieć, skoro nawet samym sobie nawzajem wydzierają nierzadko lekarstwa. A może Janina Ochojska ze swoim orszakiem uzbrojonym w koce, suchy prowiant i lekarstwa coś poradzi...?

Myślę sobie, że to co najważniejsze to mieć sumienie, wyostrzone na dobro, ale i świadome zła. To nic złego żywić słuszne, nie bezpodstawne obawy. To jeszcze nie oznacza, że "nie chcę pomóc". Akurat w Polsce mamy na to mnóstwo dowodów. Oczywiście nie tylko tu, ale to "otoczenie" znam najlepiej. Widać to po zbiórkach wszelakich na dobre i potrzebne cele. Wszystkie akcje i poruszenia społeczne, kiedy ciężko o pomoc, kiedy "zwykli" ludzie pomagają "zwykłym" ludziom. Widać to po ilości wolontariuszy, po ilości fundacji pomocowych i wielu innych. Ale przede wszystkim po odruchach serca, które temu towarzyszą. Bo jedna z najcenniejszych zdobyczy kulturowych i cywilizacyjnych to ta, jak i czy dobrze traktujemy drugiego człowieka. Osobiście nie mam wątpliwości, że tak będzie i w przypadku uchodźców, którzy do nas dotrą. Bo ci, którzy tu przyjadą po to, by normalnie żyć, pracować, "budować", nie niszczyć i brać jedynie, z pewnością mogą liczyć na pomoc i życzliwość. I słuszną rzeczą jest, że ci, którzy przybędą w innych celach spotkają się ze zdecydowanym sprzeciwem. Bo zbyt dobrze z historii wiemy i na własnej skórze przerabialiśmy (zwłaszcza poprzednie pokolenie), jak łatwo burzyć, a jak trudno budować. Zwłaszcza, jeżeli dotyczy to kwestii i wartości najważniejszych. Bo to co być może najtrudniejsze w przypadku uchodźców, to nie jedynie zapewnienie im odpowiednich warunków ekonomicznych, tym bardziej, że jak słyszę, na początek mają przybyć w ilości kilkunastu tysięcy, to niewiele jak na kilkudziesięciomilionowe państwo. I niewiele zważywszy na to ile pieniędzy się w naszym budżecie marnuje. To, co jest najtrudniejsze i wymaga najwięcej czasu, to, jak w procesie wychowawczym, o czym prawie każdy rodzic wie - kształowanie świadomości (oczywiście u tych, którzy jej po prostu nie mają), w której rozumiem, że nie tylko moje potrzeby są najważniejsze, moje roszczenie i moje bolączki. Że szanowanie tego co "inne", szanowanie owoców czyjejś pracy, kultury i historii jest podstawą dobrych wzajemnych relacji. I tylko wtedy można obok siebie spokojnie żyć. Bez strachu, że ktoś rzuci granat do kościoła czy meczetu. I bez strachu, że ktoś z silnymi pięściami, za to niekoniecznie bogaty w szare komórki przyjedzie burzyć np. warszawską starówkę i tworzyć getto dla "innych". Bo to już przerabialiśmy i takiej powtórki dla nikogo nie chcemy.

Pozdrawiam ciepło.
Ola

PS. I w naszej rodzinie dużo się ostatnio dyskutuje o sytuacji uchodźców. Wykorzystałam tym razem mój blog, jako miejsce, gdzie mogę podzielić się swoim poglądem na ten temat. Miała być kontynuacja o Rzymie, ale myślę, że skoro tyle wieków już trwa, to i do mojego następnego wpisu dotrwa. ;)



wtorek, 1 września 2015

Rzymskie wakacje - wspomnienia



Znajomi wpadli do Rzymu, a we mnie odżyły wspomnienia. Podobno rozpamiętywanie przeszłości, jak i rozmyślanie nad przyszłością nie wychodzi na dobre, jedynie teraźniejszość i mindfulness nie sprowadzą cię na manowce, ale mimo wszystko fajnie jest powspominać...
Tak więc otworzyłam szufladę ze wspomnieniami i wyjęłam album z napisem "Rzym". Natychmiast wyfrunęły z niego skrzydlate figury, oderwały się na moment od swoich łuków triumfalnych, radosne, że ktoś je na moment uwolnił z zakurzonego sarkofagu historii. Przy okazji obudziły z wiekowego letargu obrazy i miejsca.
Ale nie o zabytkach chcę powspominać. Jest przecież mnóstwo świetnych przewodników po Wiecznym Mieście. Moje myśli, zupełnie, jak rzymskie, wszechobecne gołębie siadają na wybranych alejkach i wydziobują najcenniejsze okruchy. Dla mnie to nie tylko zabytkowy zawrót głowy, ale i zapachy, jakie niesie ze sobą wieczorny powiew wiatru od Tybru, smak pizzy przegryzanej w pośpiechu w chłodniejszym zaułku, cień i odrapany mur gdzieś na Zatybrzu, ciche mruczenie wygrzewającego się na progu trattorii kotka - tak samo ponadczasowego jak cały Rzym, a nawet odgłos samochodowych klaksonów "ściśniętych" przez rzymskie mury.
W Rzymie nie ma miejsc nijakich. Nawet zwykły chodnik może się okazać trotuarem, pod którym sprytnie skryła się historia. Odkryta niespodziewanie, przy okazji pękniętej rury, wywleczona na światło współczesności, niechętnie, jakby rozczarowana tym nagłym przebudzeniem przygląda się zdumiona "nowemu". W innym miejscu wyrwany lej w "piazzowej" posadzce. Ciekawskie oko może dojrzeć kolejne fragmenty starożytnych murów wydobywajacych się z czeluści. Przeczytałam kiedyś zdanie, że mieszkańcy Rzymu, aby zdążyć do pracy muszą przebijać się przez wieki...

Autobus wyrzuca nas na Via Appia Nuova. Opada kurz i ruszamy. W październiku turystów - zwłaszcza na obrzeżach miasta - mało. Ci, którzy są, krążą gdzieś pomiędzy Forum Romanum, Colloseum i Piazza san Pietro. Ale pasuje nam ten zgiełkowy deficyt. Można usłyszeć to, co tak skutecznie zagłusza tłum. Zwłaszcza tam , na Via Appia Antica, która jest naszym celem. Pamiętam, mija nas 660-ka, jadąca do katakumb Św. Sebastiana. To nasz kierunek. Zakurzeni i spoceni, zazdrosnym wzrokiem obrzucamy pasażerów. W końcu własnymi stopami stajemy na tej "regina viarum", niemalże pustej o tej porze, co jeszcze potęguje nasze wrażenie. Zdaje się, że w cichym szumie przydrożnych drzew ciągle jeszcze słychać żałosne skargi i westchnienia konających niewolników i wywłaszczonych chłopów, którzy pod wodzą Spartakusa, ponad 2000 lat temu, pełni nadziei, że wolność nie tylko dla wybrańców, porwali się na... prawie niemożliwe. Po obu stronach Via Appia wbito kilka tysięcy krzyży, a potem przybito do nich buntowników - bohaterów. Zastanawiam się, czy te same bazaltowe kamienne płyty, po których stąpamy, były świadkami ich okrutnej śmierci. Podobno tak... I kolejny raz Rzym przekonuje o swojej "ponadczasowości", o niezłomności człowieczego ducha w walce o bycie wolnym, nawet za najwyższą cenę.

Nie lubię bałaganu, ale paradoksalnie, w Rzymie ujął mnie luz i swoiste "bałaganiarstwo". Zupełnie, jakby wieki chciały powiedzieć: człowieku, daruj sobie "pierdoły". Cały ten savoir vivre'owy almanach ze skarpetkami w sandałach w roli głównej wydaje sie po prostu zabawny. Logika i praktyka dziejowa bierze górę nad próżnością. I faktycznie, lepsze stopy niezdarte w sandałowych "onucach" niż poranione i odrapane, otulone modowymi oparami absurdu.

Niechętnie opuszczamy Via A. Antica...Upieram się, by wrócić w to miejsce przed wyjazdem. Po drodze katakumby i Bazylika Św.Sebastiana za Murami. Mąż daje nura w katakumbowe otchłanie. Ja, ze swoją klaustrofobią i tchórzostwem - wymiękam. Oj, bardzo daleko mi do odwagi św. Sebastiana! Siadam na "przybazylikowej" ławeczce i zatapiam się w myślach. Jacyś "noworzymscy", jeszcze narzeczeni kierują się do Bazyliki. On drobny i niewielkiego wzrostu, ona - przyszła padrona, wyższa od niego, ślubna sukienka dosłownie oblewa ją białością. Za chwilę nastąpi ich "zjednoczenie" na wieki, a św. Sebastian będzie cichym świadkiem tych zaślubin. Plac pustoszeje, młodzi i goście znikają w Bazylice. Czekając na męża odkrywajacego tajniki katakumb, przymykam sennie oczy. Widzę oficera gwardii pretoriańskiej, dowódcę pierwszej dioklecjańskiej kohorty. Wysoki, przystojny, szlachetne rysy. Męki przyjaciół nie pozwalają mu dłużej ukrywać wiary w Chrystusa. Zostaje "rozstrzelany" na rozkaz Dioklecjana. Lecz to nie głębokie "strzałowe" rany odbierają mu życie, jak można błędnie sądzić przyglądając się płótnom El Greca, Tycjana, Guido Reniego (mój ulubiony) i wielu innych zafascynowanych postacią św. Sebastiana. Silne, mocne ciało dobrzeje, by...zatriumfować mogła wielkość i mężność ducha. Ledwo wykurowany, ponownie staje przed cesarzem i... zostaje zbity na śmierć. Przyglądam się rzeźbie św. Sebastiana w Bazylice, autorstwa samego słynnego Berniniego - piękny, łagodny i mężny zarazem, drzemiący krótką chwilkę, która... trwa do teraz.

Na Piazza Venezia pokłóciliśmy się o jakiś kompletny drobiazg i w minorowych nastrojach docieramy do Fontanny di Trevi. Wokół tłumy, starsi, dzieci, samotni turyści i obejmujące się zakochane pary. Tym ostatnim akurat zazdroszczę! Mam chęć, jak kiedyś Anita Ekberg czyli filmowa Sylvia wskoczyć do tego barokowego "zachwytu" i udać, że ...tonę. A wszystko po to, by zwrócić uwagę ukochanego. Rozsądek podpowiada mi, że to na nic, jest za płytko, na dodatek on wie, że dobrze pływam. Jedyne co pozostaje, to te pieniążki wrzucane do fontanny. Na szczęście oboje wyrażamy chęć "ratowania" naszego małżeństwa. Odwracamy się więc i przez ramię, do tyłu wrzucamy monety. Ja jedną, mąż chojnie - trzy. Już chcę się ucieszyć, gdy dowiaduję się, że ilość monet wrzucanych do di Trevi jest kluczowa. Jedna - to powrót do Rzymu, dwie to romans, trzy to ślub. Śmiejąc się z tych głupich przesądów, bierzemy się za ręce. A ja sobie myślę, cokolwiek to znaczy i tak lepiej, że nie rzucił dwóch...

Przed nami Koloseum, jakby "ugryzione", kawałek tortu beztrosko oderwany od całości wiekowymi zębami.



Cdn w następnym poście, zapraszam ;)
Pozdrawiam ciepło. Ola