środa, 27 sierpnia 2014

Milinowe korale.



Pokłóciły się bignonia (milin) z wisterią (glicynia) o to, która piękniejsza, mądrzejsza, ważniejsza. Czerwona bignonia jeszcze bardziej spurpurowiała ze złości, a liliowa wisteria - zsiniała. "Nie dość, że wielka to i głupia!" - syczała bignonia, obrzucając sąsiadkę wściekłym spojrzeniem. "A to jej pochodzenie! Co do licha, może dobrego z Chin pochodzić? Pewnie się załapała z transportem sztucznych choinek, ha, ha" - śmiech kąśliwy, złośliwy, wibrujący. "Ja to co innego! Z samej Ameryki przybyłam. Wybrano mnie spośród wielu. A moje korale najpiękniejsze!". Wisteria splunęła zeschłymi kwiatami z pogardą. "Też mi coś, ta twoja Ameryka! Po kątach tam rosłaś, rozpychałaś się, dość ciebie mieli, wywieźli i koniec! I żadna tam bignonia z ciebie, ty zwykły milin jesteś, krzaczasty, palczasty. Ja może z Chin, ale ty głupia, świata nie znasz. Wszystko z moich Chin pochodzi, już od tysięcy lat tak. Nawet ta porcelanowa filiżanka, z której gospodarze kawkę rano popijają. Ty prostak zwykły jesteś, choć w koralach przepychu!". Wyciągnęła bignonia palce swoje długie, szponiaste i w liliową piękność wbiła, aż ta wrzasnęła z bólu. "Wisteria - Histeria!" - sączyła swój jad bignonia. Obie ważne, głośne, pychą rozdęte. Myślą, że wszystkie rozumy pozjadały!.

I tak od lat ich kłótnie spokój ogrodowy zakłócają. Ale i tu zgody nie ma. Jedni za purpurą murem, inni w błękicie liliowym zakochani. Warzywa z kwiatami, kwiaty z krzewami, szemranie wszędzie, racje wszędzie.

W pobliżu barwinek sobie rośnie, u stóp krzewów się płoży, gdzieniegdzie kwiatuszkiem szafirowym błyśnie. Lecz nikt nie spojrzy nawet, nie zauważy... . Gdyby nie pszczoły, wierne towarzyszki, z nikim by słowa nie zamienił. Mały, niepozorny, nawet nazywa się tak zwyczajnie - ot," Pospolity!". I jak tu w kompleksy nie wpaść? Czymże on przy pnączach - pięknościach?

Świerk stary, mędrzec poważany, autorytet gajowy, zasmucił się, zamyślił, zadumał... . Lecz i on bezradny wobec tej niesprawiedliwości społecznej - ogrodowej. Jakże to tak i dlaczego? Ogrodowym przepychankom nie ma końca. Kto silniejszy, sprytniejszy, kto piękniejszy i ważniejszy. Kto przetrwa, kogo wytną, a kogo do słoików wsadzą? I tak do znudzenia.

Barwinek mały milczy, karmieniem pszczół zajęty.

I ucichły krzyki, waśnie... . Czarodziejka zima, jak wróżka swoją pałeczkę magiczną - rękę swą nad gajem uniosła. I w sen wszystko zapadło, białym puchem obsypane. Cisza wszędzie. Liście dawno opadły i poginęły. Gałęzie gołe, brzydkie, z jękliwym zgrzytem pozostały. Tylko tam , w kącie coś się błyszczy, zielenią połyskuje. Niezwykły widok w śnieżnym oceanie! Barwinek mały oko cieszy, o wiośnie przypomina, otuchy dodaje. Nachylił się świerk stary ku niemu i przemówił. "Taki piękny jesteś wśród tej bieli. Taki maleńki, a taki silny! Samemu mrozowi się nie dajesz!. Milin i glicynia pomarzyć tylko mogą o pięknie, które ty oglądasz. Spójrz tylko, wszędzie srebro, biel i gwiazdy jak diamenty. A ta brzoza płacząca, czy widzisz? Najpiękniejszymi szronowymi, perłowymi koralami obsypana przez sen się uśmiecha...". I uśmiechnął się barwinek mały, oszołomiony lekko, lecz przeszczęśliwy, płatkami śnieżnymi osrebrzony.



















Uściski dla wszystkich. Ola



piątek, 22 sierpnia 2014

Mała wspomnień garść - cd.



Rozdaję dzieciom ostatnie ciasteczka, pochłaniają szybko i śmiejąc się wyskakują na wujkowe patio. Ściany spływają winogronem, zapach róż, czerwień pelargonii, kolorowy zawrót głowy. Witamy się radośnie pośród okrzyków dzieci. Jeden wybija się ponad pozostałe. To mały P. oznajmia dumnie: "A wiesz, złodziej wszystko ukradł!". Wujek targa dużą czuprynę na małej głowie - "Ten to ma poczucie humorku", zerka na nas wesoło. Liczę nieistniejące chmury na niebie idealnie niebieskim. T. rzuca się, by zawiązać nierozwiązaną sznurówkę. "A więc to prawda...", śmieje się wujek. Wieczorem patio rozbłyska światłem świec i gwiazd. Na stoliku hiszpańskie wino i oliwki. Gadamy wszyscy naraz. Zmęczeni, lecz do snu nikt się nie garnie. Tak, cieszymy się spotkaniem, sobą. Na końcu ubijamy pożyczkowy deal.

Hiszpania oszołamia nas swoim pięknem, różnorodnością, barwami, zapachami, klimatem, wszechobecną lawendą. Bo czy mogłoby być inaczej? Kraj Cervantesa, wina, oliwek, zabytków, ściele przed nami dywan i zaprasza. I my, jak dzieci zapominamy o przykrej przygodzie. Nawet żartujemy. A może ten złodziej to sam Roch Guinart, Janosik hiszpański, ten sam co towarzyszył Don Kichotowi przy wjeździe do Barcelony. Zbójecki, lecz szczodry! Może jego wzniosłe zasady nakazały mu podzielić się łupem z kimś biednym - dyskutujemy wesoło. Lody spływają dzieciom po brodach i koszulkach. Na rozpalonym placu przed Prado smakują wybornie.

Elisabeth zabiera nas na lampkę wina do miasteczka. Wsiadamy do jej samochodu, podniszczonego, lecz niezawodnego. Gaz ostro przyciśnięty, kurz za nami, cała jego chmura! Tu rzadko pada. Pędzi tym swoim autkiem. Może nic w tym dziwnego, ale ona ma siedemdziesiąt lat! Zupełnie, jakby energia kilku osób skumulowała się w jednej. Zna chyba ze sto języków, w każdym coś ciekawego do powiedzenia. Snuje opowieści o zabytkach wtopionych w historię Hiszpanii, o architekturze. I o swoim ukochanym malarstwie. Cierpi na nieuleczalną chorobę, rzadko spotykaną. To chroniczne, przewlekłe "nigdyniezmęczenie". Radosna, ciepła, życzliwa, z tym cudownym poczuciem humoru. Prowadzi nas, a właściwie wleczemy się z dziećmi za nią (jest naszym przewodnikiem) stromymi stopniami El Escorialu. Oddech ciężki, sapiący, pot na skroniach. "Usiądź, odpocznij", proszę. "Ależ nie, to taka naturalna refrigeration" - odpowiada, oczy jej błyszczą. Już wiem, nie zatrzymam jej... . Idziemy więc dalej, mały J. śpi na rękach, nieświadomy historii wokół. Górzyste Sierra de Guadarrama obserwuje w milczeniu nasze zmagania.

Jedne obrazy wyraźne, inne zamazane, przyprószone kurzem czasu. Wśród wielu - Avila ze swoimi murami obronnymi i górami Kastylijskimi wokół, a nad nią św. Teresa pochyla głowę, dogląda, czuwa. Jak kiedyś, jak zawsze... . I Alcala, gościnne, szepty przeszłości w każdym zaułku. Wśród nich głos, głosik właściwie, to maleńki, ledwo narodzony Cervantes płacze w kołysce. W Segowii wytrawne ucho słyszy szum..., to akwedukt rzymski mruczy swoją opowieść. I Madryt, upalny, męczący nieco, intrygujący, niepoznany, jak jego Prado ledwo muśnięte zmysłami. I wiele innych obrazów, wyrytych w pamięci jak w kamieniu.

Żegnamy się wśród łez i uścisków. E. na koniec udziela nam cennej rady. Roztropnie zerka na T., to on dzierży klucze do skarbca. Porada z tych bezcennych - antywłamaniowych,. "Otóż, dear, musisz koniecznie zakupić specjalną torebkę - sakiewkę, zapinaną w pasie". Dalej radzi, trzymać ją trzeba z przodu, zawsze na widoku. Próżny trud złodziejskiej ręki wprawnej. Spojrzenie życzliwe acz przezorne i ostrzegawcze odprowadza nas do samochodu. Machamy na pożegnanie. Dziękujemy! W przydrożnym sklepiku T. zaopatruje się w biodrową sakiewkę. Idzie wyprostowany, słyszę jego głos, jakby sam Chevy Chase przemawiał: "Teraz możemy być spokojni, kochanie!".

Wracamy. Gaj wita nas oszalały z radości. Oj, stęskniliśmy się za sobą. Po żniwach dawno, pola zaorane, odpoczywające, ciche, oziminy już wschodzą. Dom ożył, skrzypnęły podłogi, trzasnęły drzwi, koniec nudy! Siedzimy na tarasie. Popijamy hiszpańskie wino, zagryzamy oliwki. Jest wieczór,cichy i jasny. Jedyny odgłos, jesień się skrada. Rozrywam kopertę, list od naszej kochanej E. . W nim pozdrowienia z dalekiej podróży. Czytam na głos. Widzę, jakby obok, kochaną twarz. Wtem zdanie "...i okradli mnie!". I jesteśmy paskudni w tym śmiechu nagłym, nieopanowanym.. . Po chwili powaga. Otulamy myślami naszą kochana Elisabeth. Próbujemy w tej ostrości i świeżości wspomnień zapisać w umyśle jak najwięcej. Nagle pytam: "A wtedy w czasie drogi, pośród Alp włoskich, o czym marzyłeś?" T. zamyśla się chwilę. Nasz taras oświetla księżyc, hiszpański, włoski, francuski, polski... .


















Drogim: E. i B. z wdzięczniścią za gościnę.
Pozdrawiam ciepło wszystkich cierpliwie czytających tę historyjkę:). Ola

czwartek, 14 sierpnia 2014

Mała wspomnień garść...



Godzina "O" rozpoczęła się o 21-wszej. Odliczamy piątkę naszych pociech, wszyscy obecni na pokładzie? Tak, w pełnej gotowości bojowej! Ważne wydarzenie przed nami! Bo, czy inaczej nazwać można pierwszy od piętnastu lat wyjazd zagraniczny, daleki, do Hiszpanii samej, tam gdzie Don Kichot z Manczy i jego wierny giermek Sancho Pansa wciąż dyskusje żywe ze sobą prowadzą. A więc Europo, już niedługo zostaniesz zdobyta i przez nas, familię J., bojową i odważną! Póki co, mały problemik na samym początku. Czy to dobry, czy zły znak? Paszporty, gdzie one? No tak, w domu na siedem spustów zamkniętym zostały. Klucze u sąsiada uroczyście już złożone, a on sam do snu się szykuje po dniu trudnym, żniwami wypełnionym. Nieładnie zakłócać mu odpocznienie wieczorne, zasłużone... . Jest! Okienko uchylone. Małżonek nurkuje w piwniczną ciemność, by po chwili wynurzyć się triumfalnie z paszportami pod pachą. Wreszcie, wyruszamy. Księżyc w pełni płynie nad nami. Mijamy Bieszczady, piękne, tajemnicze, jaśniejące w srebrnej poświacie. W samochodzie miarowy oddech naszych śpiących pociech. Mają komfortowo, a jakże! Są kuszetki i stolik prawdziwy i firanki nawet. Błękitne, uszyte własnoręcznie przez mamę. Nasz granatowy Volksvagen Caravella toczy się przez noc. Barwinek wita nas i żegna równocześnie. Polski księżyc zagląda w okienka i szepcze uśmiechnięty: "Szczęśliwej drogi".
I płyniemy przez noc, ku granicom nieznanym, czekającym na ich przekroczenie. Pielęgnujemy marzenia w głowach, każdy swoje. Dzieci wyczekują przygód na lądzie nieznanym, kąpieli morskich i wujkowych słodyczy. Ja marzę o Narbonne. Widzę siebie wędrującą wśród jego zaułków, zabytków, rzymskich i saraceńskich cudów. Stoję w tym miejscu u wrót Hiszpanii, spoglądam w jej stronę, uśmiecham się do marzeń. Ja też czekam. Na miłe i nieznane. A mój mąż, o czym on marzy? Nie spytałam wtedy, ale jeszcze zdążę, choć czy pamięta po siedemnastu latach...
Nasza Caravelka wiezie nas w stronę granicy słowacko - węgierskiej, już blisko. Małżonek, jak w mantrze powtarza: "Tu należy szczególnie uważać, tu niebezpiecznie, wszystko mogą zabrać, ukraść, byle do zachodniej granicy." Tam już spokojnie, przy otwartych okienkach nocować można. No tak, przecież znudzony, najedzony do syta kapitalizm nie potrzebuje naszych skarbów. Po co mu ta butla gazowa, choć cenna - z palnikiem przecież, tak niełatwo zdobytym. Po co mu te materace i namiot, nasz piękny koc i drogocenny sprzęt sportowy - piłka i badminton. Nie skusi się nawet na słoiki z pysznym schabem przygotowywane tak pieczołowicie. Tu nadmiar wszystkiego! Nawet to nasze serce podróży - czarna torba, tu już bezpieczna. Wiele w niej przegródek, zakamarków. Zamieszkały w nich jak w Plastusiowym Pamiętniku paszporty, ubezpieczenia "od wszystkiego", dokumenty wszelakie i oszczędności nasze, jak monety zaczarowane, odłożone, wyliczone, obiecujące wszystko co fajne dla podniebienia i ducha. I dalej w drogę. Busik podskakuje miarowo, prężnie. Śpiewamy, śmiejemy się, kłócimy, kręcimy, ekscytacja sięga zenitu. Już blisko celu. Żegnajcie: Austrio, Włochy, Francjo, my już u wrót Hiszpanii. Moje Narbonne! Tu dziś nocleg, jak zawsze, na "benzynacji" (tak nazywa stację benzynową nasz synek mały), przy autostradzie. A rano, zjedziemy do miasteczka. Nie zjem śniadania! Nakarmię swoje zmysły pięknem tego miejsca! Tylko jeszcze ta noc ostatnia. Rozpoczynamy codzienną, wieczorną ceremonię. Opróżniamy pokład naszej sypialni i układamy wokół samochodu. Po chwili stoimy w morzu rzeczy - bardzo potrzebnych na wyjeździe. Ale za to spać jest gdzie! I powietrze świeże przez okienko otwarte strumieniami rześkimi płynie. Noc otula podróżników utrudzonych aksamitnym puchem. Francuski księżyc zagląda w okna, życzy spokojnej nocy... . A już po chwili, słońce zajmuje jego miejsce i wygania nas z kółkowego domku. Pierwszy wyskakuje małżonek, radośnie, w podskokach, wyciąga się ku słońcu. Pierś dumnie wypięta. Za nim my, cała gromada, niczym rodzina Griswoldów na wakacjach. Nasz Chevy Chase wydaje komendy: szybciej, dokładniej, ostrożniej! Sam uwija się najsprawniej, rzecz jasna. Majdan znika błyskawicznie. Jak po stopionym lodzie ni śladu po nim. Czuję, jak radość dosłownie kotłuje w mojej głowie. Zaraz Narbonne! Lecz nagle, cóż to...? Małżonek rzuca najzwyklejsze pytanie: "Kochanie, gdzie nasza torba z dokumentami...". Odpowiadam niewyraźnie,że tam przy oknie, przy samej głowie twojej podczas snu... .
Straże wieczorne, nocne i poranne jej doglądały. Jest tam! Ależ nie, to niemożliwe. Okno uchylone, a wraz z powietrzem rześkim czyjaś ręka sprawna i złowróżbna. "Ty ofiaro...!" Kto komu, nie wiadomo już, jak przez mgłę pamięć przywodzi wspomnienia. To jedynie eufemizm wobec słów, które cisną się, jak pociski ledwo tłumione. Mały P. wyskakuje spod auta z krzykiem odkrywczym "I tu nie ma!". Obraz wolno płynie przed oczami. Ktoś życzliwy dobrze radzi. Przechodzimy metamorfozę. Z turystów poważnych, szacownych zmieniamy się w kloszardów przeczesujących okoliczne kosze na śmieci. I w końcu happy-end, choć gorzki, piołunowy. Torba, w niej paszporty, triumfalnie niesiona przez jedno z dzieci. Dobry ten złodziej,tylko pieniążki sobie zostawił... . I znów ktoś radzi. Szukać złodzieja!. Ale czy ktoś wie, jak wygląda złodziej? Niski, czy wysoki, brunet, czy blondyn, a może łysy. Jakie algorytmy to przeanalizują? Ruszamy ku autostradzie. Żegnaj Narbonne. Małżonek dotyka kieszeni flanelowej koszuli, tam sprytnie schowanych kilka banknotów. Starczy na paliwo... . Czuję złość palącą. Księżycu niegościnny, dlaczego nas nie ostrzegłeś?! Odwracam głowę tęsknie i myśl bojowa przez łzy: "Jeszcze tu wrócę, Narbonne!"

Granica hiszpańska już tak nie cieszy, śpiewy radosne ucichły, flanelowa kieszeń prawie pusta, czy dojedziemy? Widoki cudne utraciły coś ze swojej soczystości. Podróżników z Narbonne Hiszpania wita wąwozem ozdobnym w skaliste ściany, wypolerowane, strome, zachwycające. Wśród nich żarnowce kolorowe, śmiejące się, chichotające...? Barcelona przemyka obok. Don Kichot walczy ze swoimi wiatrakami jak my z naszymi sztormowymi, chmurnymi nastrojami. Caravella mknie wśród księżycowych krajobrazów Aragonii ze swoją Saragossą w roli głównej. Jest noc, dzieci posnęły, oddychają spokojnie, miarowo, nie pamiętają już o złej przygodzie.Przecież nowe przed nimi. Jedziemy w milczeniu, w stronę Madrytu, tam, gdzie wujek miły czeka.

Pozdrawiam. Ola

PS 1. Podzieliłam tę historyjkę na dwie części, bo za długa taka. Ciąg dalszy, dla ewentualnych chętnych w następnym poście.:)
PS 2. Ciągle biegam boso po moim gaju, a miało być trochę mody. Więc tym razem nieco bardziej elegancko i w butach!:)
Jeżeli chodzi o opis tego, co mam na sobie (tak jest przecież w blogach modowych), to tylko niektóre z moich rzeczy da się zidentyfikować. Reszta dawno kupiona, lub metki pogubione. Oczywiście, będę podpisywać, kiedy tylko się da.





















spodnie - Monnari
bluzka - bezimienna
buty - prezent od córki
pasek - bezimienny, "wiekowy"
okulary - również podarunek od córki, przywieziony z Brazylii, bez nazwy (moje oczy spojrzały kiedyś na mnie w lustrze i oznajmiły mi,że logo ich kompletnie nie obchodzi, byle filtry były wysokie!)

wtorek, 5 sierpnia 2014

Dobrego trudne początki i skansenowe klimaty...



Zza zakrętu wyłoniło się niewielkie wzniesienie. Na jego łagodnym zboczu łany pszenicy połyskujące, jasne, złote w zachodzącym słońcu. Samochód się zatrzymał. A więc to tu, pomyślałam. Wysiedliśmy. Przed nami wąska, zarośnięta pokrzywami ścieżka prowadząca na samą górę. Stare siedlisko przywitało nas smutne, zawstydzone swoją "niepotrzebnością", pogodzone z przemijaniem nieuchronnym. Drewniany domek ukłonił się grzecznie, mimo podagry zaawansowanej, nie próbując nawet ukryć swojej biedy. Słoma ze strzechy obrzuciła nas leniwym spojrzeniem i natychmiast powróciła do swoich snów o dawnej świetności. Skrzypnęły drzwi. Weszliśmy. Myszy w popłochu umknęły do swoich norek. Izba starała się wypaść lepiej niż sień i kuchnia. Błysnęła srebrem swoich trzech małych okienek, zadzwoniła fajerkami na chwiejnym, podrapanym piecu i jęknęła prosząco by choć chwilę w niej pogościć. Sień i kuchnia wypadły prawdziwie blado wobec przepychu izby... . Na zewnątrz zachodzące słońce oprószyło nas swoim brokatem. A więc to tu, powtórzyłam w myślach. Zamknęłam oczy i..."ujrzałam" go. Nasz dom. Błyszczał, lśnił, okazały, jasny, podparty białymi kolumienkami. I uśmiechał się, daję słowo. Nie, to niemożliwe, fantasmagoria jakaś, czy co? Gapię się i znów widzę. Okno duże, ładne, drewnianymi szprosami ozdobione, całe w kwiatach tonące. I nagle ruch ledwo dostrzegalny w tym powietrzu ciepłym i drżącym. Widzę wyraźnie! Oczy uśmiechają się do mnie. Kilka par oczu, buzie radosne, choć nie wszystkie... . Jedna płacze, ktoś ją popchnął, guza sobie nabiła i miejsce widokowe ma zajęte. "Ja tu byłam pierwsza!" - słyszę dziecięcy głos jakby zza zasłony nieokreślonej, rozmytej. Serce mi wali, biorę głęboki oddech, otwieram oczy i wracam do realu, rzeczywistości ( dla tych co za nowoczesnością języka nie szaleją). Przede mną chatka mizerna, bolejąca z tymi swoimi rozprutymi wnętrznościami. I tym razem słyszę szmer, odgłos delikatny lecz wyraźny. Pochylam się, szukam jego źródła i znajduję. Zeszyt szkolny, w nim kartki wiatrem przewracane i literki koślawe, te pierwsze, nieudolne jeszcze, kleksami ozdobione. Karteczki obgryzione, pewnie mysz, ta nowa rezydentka smaczną kolację sobie znalazła... . "Wracamy" - głos stanowczy wyrywa mnie z zadumy. I drugi - dziecięcy głośno woła: "To nasz domek teraz, mamo!".

I rozgościliśmy się tu na dobre, pierwszy rok, drugi... . Chatka ozdrowiała nieco. Komin wypił lekarstwo, zakrztusił się, zakaszlał i wypluł swą duszącą zawartość. Flegmę, koklusz męczący zamienił na oddech czysty, głęboki. Ożyła kuchnia, sień, izba. Fajerki zaśpiewały i dumnie wyprężyły swoje czerwone, rozpalone pierścienie. Wygody może tu nie ma, ale nudy też nie. Raz wesoło, raz trudno, najczęściej szybko, bywa, że nieudolnie, czasem łzy, częściej śmiech. Bałwan kiedyś wpadł w odwiedziny. Zapukał w niskie okno, marchewkowy nos przekrzywiony. Oj, przestraszył małą dziewczynkę z płowymi włosami! Ale potem przyjaźń do wiosny. I kartka "szła" po wsi, tyle, że nie sama... . Późną, ciemną, zimową porą ktoś ją niósł, walił w drzwi kruche. Ktoś straszny i groźny. Trzeba było uciekać, po ocalenie swoje i dzieci małych, oknem wyskakiwać. I życiem ryzykować! Szczęśliwie, nisko było... . Tylko rano, w sklepiku ludzie i ten ich śmiech. "Tak, tak, oknem z dziećmi uciekała! Dziwna ona jakaś, nietutejsza..." Cóż oni wiedzą! Tylko mieszczuch z krwi i kości w samotną noc rzucony, w ten bezmiar pól zmrożonych, może tak ze strachu umierać. Wybiegam ze sklepu, mróz siarczysty, oddychać ciężko. A moje policzki, dziwne, ogień żywy... .
Wreszcie wiosna. Betoniarka jęknęła i w swój derwiszowy taniec poszła. Ciągle głodna. Napełniają jej ten brzuch pusty nieustannie. Raz i ja ją karmię - ziemniaczkami. Nie będzie dziś obiadu! Nerw żywy na wierzch wylazł jak wrzód niechciany. Wymieszały się ziemniaki z zaprawą, zasiliły ją prawdziwie i zamieszkały sobie w ścianie nowego domu. Niezniszczalne teraz prawie! "A ten makaron pamiętasz?" - wspominamy." Nie wierzyłeś, że go ugotowałam!", uśmiecham się do tych obrazków. Tyle osób miało zjeść zupę pyszną. A tu pusty durszlak ukazał rano dno swoje dziurawe. A potem prawda, trochę niezręczna w swojej ohydzie, choć banalna. To szczurek, nowy sąsiad. On też musi liczną rodzinę nakarmić... .

Biegam boso po moim pachnącym kwiatami, ziołami ogrodzie. Pod stopami trawa zielona, miękka, aksamitna. Hortensja zerka na mnie rozbawiona. Brzoza, ta największa, najokazalsza, ta gdzie domek kiedyś nasz drewniany, pochyla nade mną swoje gałęzie. Szumi łagodnie, a wśród tego szumu szept delikatny, ledwo słyszalny. Nasz domek stary... . Nie rozróżniam słów, ale wiem, to coś miłego.
Gaj połyskuje, czaruje. T. robi mi zdjęcia, wrzucę na bloga! Tysiące drzew, jakby wyrosłych z łanów pszenicy, tonących, jak ona sama kiedyś w złocie zachodzącego słońca. T. woła coś do mnie, ustawia do zdjęcia. Ma złoty brokat we włosach.


Ten pościk dla moich dzieci, całej piątki, choć może szczególnie dla małej dziewczynki S., tej z płowymi włosami i chłopczyka J. - małych świadków tych naszych iście skansenowych klimatów sprzed lat. No i dla męza T. - towarzysza doli i niedoli. Najczęściej doli!

Pozdrawiam wszystkich ciepło i obiecuję, następnym razem będzie krótko!:) Ola