czwartek, 28 stycznia 2016

Zwolnij, czyli "slow" na każdy dzień



Wracając wczoraj z miasta, jak zawsze - spieszyłam się. Na lekkim łuku drogi minęłam dwa potłuczone samochody. Zeźleni kierowcy nerwowo gestykulowali tłumacząc policjantom swoje racje. Pewnie też się spieszyli - pomyślałam, ciesząc się, że nie jestem na ich miejscu. Po przyjeździe do domu, szybko rozpakowalam zakupy, szybko włączyłam komputer, szybko pogłaskałam kota i szybko nasypałam mu karmę do miski, próbowałam szybciej nalać wodę do czajnika, ale się nie dało, więc się całkiem szybko lekko poddenerwowałam, szybko umyłam ręce i jeszcze szybciej zrobiłam kolację, dziwiąc się, że kot tak szybko wszystko zjadł. Nie tracąc czasu w oczekiwaniu na zaparzającą się herbatę, szybko wskoczyłam do pokoju z "kompem" i szybko odpisałam będącemu w świecie synkowi. Akurat herbata się "zrobiła", więc szybko zawołałam męża na kolację, złoszcząc się, że szybko nie przychodzi. Potem szybko zjadłam, bo już wieczór był prawie, a nie lubię jeść "na noc" i ponownie szybko podrapałam za uchem łaszącego się do nogi kota. Już miałam zwolnić, ale właśnie w tym momencie przypomniało mi się, że już tydzień nie podlałam kwiatów, więc szybko pobiegłam po konewkę i jak chwilę wcześniej przy czajniku, ponownie szybko lekko się poddenerwowałm na zbyt wolny strumień z kranu. Potem, przed spaniem chciałam szybko dojść do ważnego piątego rozdziału książki, ale...szybko zasnęłam.
Nawet, jeżeli trochę przejaskrawiłam ten mój opis to i tak niezbyt wiele. Tak już jest, że jakiś wewnętrzny akcelerator nie chce mi się wyłączyć, zupełnie, jakby miał swój własny akumulator i czy jest potrzeba czy nie, on i tak nie pozwala mi zwolnić. I nawet jak nie mam nic do roboty, przerzuca się na moje myśli i wzbudza we mnie wyrzuty szepcząc prosto do ucha: " pospiesz się, nie trać czasu, nie obijaj się, itd".
Carl Honore, kanadyjski dziennikarz i publicysta w swojej napisanej w 2004 roku bestselerowej książce "Pochwała powolności" napisał, że w pewnym sensie straciliśmy umiejętność życia, że ścigając się nawzajem i pędząc przez życie zgubiliśmy coś co można nazwać sztuką życia. Istotą tak ważnego "spowolnienia", o którym pisze, jest nie tyle robienie wszystkiego bardzo wolno, ile robienie wszystkiego w odpowiednim tempie. Bo wtedy zapominasz o mijającym czasie, nie skupiasz się na nim chorobliwie, nie zerkasz co chwilę na zegarek z poczuciem winy, bo przecież "czas to pieniądz". I tak go nie zaoszczędzisz i nie zamkniesz w skarbonce. W jednym z wywiadów powiedzial, że najlepszym sposobem docenienia czasu jest unikanie prędkości. Bo tylko wtedy jakość staje się nadrzędna nad ilością. Nie całkiem bez trudu, ale czuję się przekonana..., tym bardziej, że doskonale pokrywa się z filozofią mojego ulubionego Eckharta Tolle'a - o potrzebie świadomego bycia "tu i teraz". Nauczyć się żyć chwilą to oduczyć się odliczać czas. Mówiąc kolokwialnie - rozkminianie o mijającym czasie, godzinach i minutach zupełnie nie ma sensu. Tak samo jak bezrefleksyjny pośpiech nie zawsze wiedząc po co i dokąd (jak np. w moim przypadku).

Wydawać by się mogło, że ostatnie miesiące i sytuacja zawodowa, w jakiej się znalazłam są wprost uosobieniem idei "slow" w moim życiu. Nic bardziej mylnego. Mój neurotyczny związek z czasem jeszcze bardziej się pogłębił. I chociaż trochę przymusowo znalazłam się w sytuacji "czekania", to i tak mi się spieszy. Jestem klasycznym przykładem jak ciężko wypracować w sobie dobre nawyki. Bo umiejętność korzystania z czasu w inny, lepszy i zdrowszy, niekoniecznie "szybszy" sposób to stan umysłu. Wciąż mi bliżej do bohaterki wziętego z życia filmiku "...Dziewczyna nie wytrzymała tempa co jak tu się żyje. To tu się tak szybko żyje? - Nie", niż do koncepcji życia wg Carla Honore'a. Oczywiście, nie porzucam starań i - a jakże! - szybko biorę się do roboty. Panuję nad nerwowo-szybkim głaskaniem kota i widzę pierwsze efekty. Cierpliwie, bez pośpiechu czekam z kolacją na męża, nawet, jeżeli nie przychodzi ze swojego warsztato-garażu, po piątym zawołaniu. Wolniej jeżdżę samochodem, nawet celebruję tę chwilę, a do zeźlonego szybkiego i wściekłego drogowego Mad Maxa oduśmiecham się ze zrozumieniem. Ciagle mnie jeszcze złości wolno lejąca się woda do konewki i czajnika, ale pracuję nad tym. I nad wszystkim innym oczywiście też.
Wracając jeszcze do Carla Honore'a, wskazał dziesięć kroków ku implementacji procesu spowolnienia w życiu. Oto niektóre z rad już przepracowane przeze mnie. Pierwsza: wybierz się na spacer, ale nie polegający na przemieszczaniu się od celu do celu, to dobry sposób na to, by połączyć się z naturą, innymi ludźmi i samym sobą. Nie podobało mi się to "bez celu", ale działa. Następna rada to medytacja lub modlitwa, wystarczy na 15 minut usiąść w cichym pokoju, zamknąć oczy i oddychać powoli. Czasem już to wystarczy, by uciec od codziennego szaleństwa. Kolejny punkt to "walcz ze swoim demonem prędkości", tu polecam fajne ćwiczenie podczas rozpakowywania prezentu. Też działa. "Odkryj na nowo radość jedzenia", tu nie trzeba wskazówki, no może jedynie tej, żeby raczej jeść przy stole i najlepiej nie samemu niż przed telewizorem, samemu z talerzem na kolanach. To również wyjątkowo praktyczne, zwłaszcza, gdy zajadasz pastę czyli po mojemu - makaron z sosem i oglądasz wiadomości. Podoba mi się porada, by ignorować kalendarz, zwłaszcza, że niewiele mnie to obecnie kosztuje. Zgadzam się z panem Honore, że nic nie napędza tempa naszego życia tak, jak harmonogram wypchany po brzegi, więc zamiast poddać się pokusie robienia coraz więcej i więcej, spróbuj robić mniej. Doświadczone, sprawdzone! I moja ulubiona rada: znajdź powolne hobby. Znalazłam i za moment wyrwę się całkowicie z pułapki prędkości. Moje hobby łączy w sobie większość rad: i spacer i medytację i walkę z demonem prędkości i kalendarzową ignorancję - to Mój Gaj.

Wszystkim życzę spowolnienia w swoim życiu, wyboru jakości, a nie ilości przeżywanych chwil i ciepło pozdrawiam!
No i zapraszam do mojego gaju, zrobiłam - oczywiście w ramach hobby! - parę kolejnych fotek. Dzień był szary, ale natura zawsze jest piękna i prawdziwa. Próbowałam kolejny raz uchwycić dzięcioła, a wyszła...wiewiórka!





















Około dwadzieścia lat temu posadziliśmy z mężem kilka płaczących wierzb nad sadzawką. Jedna z nich przemieniła się w sześciokonarowe, wielkie drzewo. Nie przypuszczaliśmy, sadząc małą wierzbinę, że takie cudo wyrośnie...



wtorek, 19 stycznia 2016

We are good...



Lubię biegać z aparatem po moim ogrodzie. Wszystkie te drzewa, krzaczki, które sami sadziliśmy są bardzo wdzięcznym obiektem do fotografowania. Nie muszę prosić: stój spokojnie, nie ruszaj się, uśmiechaj się lub stań lepiej tam. Mam w komputerze setki ujęć drzew, być może dla innych nieco nudnych w swoim podobieństwie. Lecz nie dla mnie. Bo lubię obserwować subtelne zmiany, jakim podlegają. W naturalny sposób, z całkowitą ufnością dla siły wyższej, która je stworzyła przyjmują wszystko co im dzień przynosi. Nie mszczą się na mnie za zbyt pochopnie obcięte gałązki ani za nieprzemyślane do końca przesadzania w nowe miejsca. Kiedy w upalne lato zdarza mi się przez zapomnienie lub zwykłe lenistwo nie podlać ulubionej roślinki, mam wyrzuty sumienia widząc jak błyskawicznie ożywa, kiedy tylko sobie o niej przypomnę i "wspaniałomyślnie" obdarzę ją życiodajną wodą. Dawno temu przesadziliśmy jaśmin w naszym ogrodzie. Był piękny i okazały, ale wybraliśmy mu inne miejsce. Dość szybko po przesadzeniu okazało się, że to nie była dobra decyzja. Nasza DECYZJA, nie jego, co dość oczywiste. Czułam głęboki żal, zawód, a nawet złość na widok obumierającego krzaczka. Przed oczami mam obraz, jak podlewaliśmy go "wiaderkami" wody, żeby ożył. Któregoś późnowiosennego ranka zauważyliśmy oznaki życia i pierwsze zielone listki. Pamiętam jak bardzo cieszyliśmy się, że jednak przestał się na nas gniewać...

Ten mój ogródkowy światek nie raz mnie "zatrzymuje" i skłania do zastanowienia się. Kiedy nieźle dam mu w kość przestawiając to i owo po swojemu, by za moment to naprawić, natychmiast się odwdzięcza. Bez urazy zbiera od nowa siły i... nieźle mnie zawstydza nie pamiętając złego. Bez jednego moralizatorskiego słowa daje mi lekcję o przebaczeniu. Dość dziwne, bo jeszcze moment temu o mało nie uśmierciłam tej cudnej "psianki", róży czy jaśminowca. I jeszcze pozwala mi uwierzyć, że nie taka najgorsza ogrodniczka ze mnie, wprost przeciwnie...

Sama nie wiem, może wczorajsza rozmowa telefoniczna z bliską mi i daleką jednocześnie osobą tak refleksyjnie mnie usposobiła. Czuję się po prostu lepiej i śpię spokojniej, kiedy i ja, podobnie jak rośliny w moim ogrodzie, przebaczam z serca. Przeczytałam kiedyś takie fajne zdanie, że przebaczenie przywraca poczucie wartości i przynosi wyciszenie, którego nie można zakłócić. Jest jak lekarstwo, które "rozpala w twoich oczach iskry i daje ci radość, z którą możesz powitać dzień". I choć na początku nie jest łatwo i przyjemnie, zwłaszcza, kiedy trzeba zacząć od nie zawsze wygodnej prawdy lub może bardziej - od odwagi, by się na nią zdobyć, to jednak warto spróbować...

Dzisiaj znowu poszłam na spacer po ogrodzie z aparatem. Wszystko pogrążone w zimowym śnie. Śpiąca hortensja nawet nie zauważyła, że pstrykam jej fotki i chyba sama nie wie, jaka jest ładna w tej śnieżnej odsłonie. Szłam po śladach bażantów i wiewiórek, które mieszkają w moim gaju. Rodzinka bażancia skubie owoce naszej zimowej kaliny. Do niedawna pomieszkiwało tu również stadko kuropatw lecz wypłoszył je skutecznie, wpadający z wizytą lis. Czasami pod płot podchodzą sarenki mieszkające w okolicznych zagajnikach. Najtrudniej "złapać" mi aparatem dzięcioła, za każdym razem, kiedy już go "mam", cwaniaczek wyczuwa mnie swoim ptasim szóstym zmysłem i jedynie śniegowy pył po nim mogę sobie sfotografować.
Jeżeli ktoś powiedziałby mi "tobie to dobrze, że masz ten swój gaj", przyznałabym w stu procentach rację. Jest moim azylem i czasem ucieczką od chaosu myśli i świata. Może to zabrzmi nieco patetycznie, ale zawsze mnie cierpliwie znosi i słucha, a kiedy obserwuję go uważnie, wyciągam dla siebie na prawdę cenne i fajne lekcje.

Pozdrawiam wszystkich z mojego zimowego gaju.
Ola


































środa, 13 stycznia 2016

Na sportowo...



Od jakiegoś czasu prawie wszyscy wokół mnie biegają. Niektórzy pokazują nawet na fb wyniki swoich biegów, na co patrzę z nieukrywanym podziwem i zazdrością. Skłoniło mnie to do refleksji na temat własnej kondycji sportowej. Jeżeli chodzi o sport w moim życiu, to gdyby móc temat przenieść na moduł biznesowy, to ja zawsze pozostawałam na etapie start-up'ów. Pierwszym sportem w moim życiu było łyżwiarstwo figurowe. Tata zapisał mnie do szkółki, gdy byłam małą dziewczynką. Równocześnie uczęszczałam na lekcje rytmiki i baletu, bo taki był "łyżwiarski" wymóg. Było super do momentu, kiedy na "śmierć" pokłóciłam się z moją przyjaciółką Ninką i postanowiłam więcej nie pójść na łyżwy. Nie pamiętam już o co poszło, pamiętam za to, że prośby mojego taty, żeby nie rezygnować nic nie dały, tak się uparłam!
W drugiej klasie podstawówki zakwalifikowałam się do "pływackiej" klasy sportowej. Nie powiem, lubiłam pływać, nawet bardzo, a najbardziej nurkować. Nie pamiętam już dokładnie czego mi zabrakło, talentu, warunków czy wytrwałości, ale na zawody pływackie zawsze wybierano ...Ninkę, więc mi się odechciało. Pod koniec szkoły podstawowej zainteresowała mnie piłka ręczna. Byłam nawet na obozie sportowym w Libiążu! W tej dyscyplinie najbardziej podobały mi się kolorowe, superfajne "nałokietniki" i "nakolanniki", które dumnie taszczyłam na treningi. Nie podobały mi się za to wieczne siniaki i raz na jakiś czas podbite oczy, na które nie było ochraniaczy. Z "ręczną" kojarzą mi się też frytki w przydworcowej budce, jedzone na mrozie w oczekiwaniu na autobus. Nigdy nie były takie pyszne, jak po treningu piłki ręcznej. Z tej sportowej przygody zostało mi, że... uwielbiam frytki. Z bólem muszę przyznać, że i ten sport zakończyłam na etapie start-up'u. Nie zniechęciłam się jednak w poszukiwaniu tego jedynego dla siebie sportu. W liceum koleżanki namawiały mnie, żebym z nimi grała w siatkówkę. Nie polubiłam tej dyscypliny od samego początku. Nie czułam się komfortowo, nie dość, że byłam najniższa i najmniejsza w grupie, to jeszcze na dodatek skakać musiałam najwyżej. To na prawdę nie miało sensu. Do dzisiaj nie lubię tej dyscypliny sportowej, no, może jedynie w wykonaniu naszej reprezentacji.
W drugiej klasie ogólniaka znowu odezwał się we mnie głód sportowy. Na gimnastykę akrobatyczną namówiła mnie koleżanka z klasy - Renia, która też taki głód odczuwała. I tak zaczęła się moja kolejna sportowa przygoda, tym razem z batutem w tle. Ale to była frajda! Trafiłam tam tuż po nieudanym epizodzie z "siatką", więc skoczność miałam na całkiem przyzwoitym poziomie. Tym razem mój niewysoki wzrost nie przeszkadzał, przeciwnie, był sprzymierzeńcem w "powietrznych" ewolucjach, w których czułam się jak ryba w wodzie. Czym są skoki na rozpiętej nad ziemią szerokiej siatce wie tylko ten, kto spróbował. Już uwierzyłam, że to wymarzony sport dla mnie, gdy niespodziewanie dla samej siebie, podczas któregoś treningu źle oszacowałam odległość, a to bardzo ważne w tym sporcie. To był wysoki skok! Tyle, że wcześniej odbiłam się twarzą od ramy. Wszyscy mnie pocieszali, że taki pocałunek z Bronkiem - Batutem to normalka w tym sporcie i że opuchlizna szybko zniknie. Niestety nie znikała, przez długi czas z trudem rozpoznawałam siebie w lusterku. Jedynym pozytywem tej bolesnej sytuacji było zwolnienie ze szkoły na dwa tygodnie. Niestety, coś się we mnie już na zawsze - w kwestii batutu - zablokowało. Próbowałam się przełamać ze wszystkich sił i nic. Kiedy tak patrzę wstecz na ten batut, to sobie myślę, że wygrywa z nim tylko ten, kto się czuje jak ptak w powietrzu, a nie jak ryba w wodzie (co mi pewnie zostało po pływaniu), no i ten kto ma dobry wzrok.
Było jeszcze parę innych sportowych epizodów w moim życiu, np. obóz harcerski, ale tam przepadłam w nocnym biegu na orientację. Przez las z latarką w ręku i po strzałkach! Bieg nie wyszedł mi źle, za to orientacja - fatalnie. Tu też próbowałam "walczyć" z ograniczeniami, ale kiedy pewnej nocy, wracając z obozowej "latrynki" wpakowałam się niechcący na piętrową (identycznie taką samą jak moja!) pryczę koleżanki z identycznego jak mój, tyle, że sąsiedniego namiotu, dałam spokój. Szczerze mówiąc, orientacji do tej pory nie udało mi się poprawić. Wśród wszystkich dziedzin sportowych, jakich spróbowałam, najlepsza byłam w skakaniu na skakance. Od zawsze brylowałąm na osiedlowym podwórku i tak mi zostało. Skończyłam pół wieku, mam gromadkę dzieci, wnuki i nadal dobrze podskakuję.
Z innych dziedzin lubię jeszcze narty i żagle, a z gier zespołowych: "dwa ognie" i "chowanego".

Wracam z krainy wspomnień do codzienności i postanawiam wrócić do "sportu" i wziąć się - wzorem innych - za bieganie. Ostatnie bóle w stawach uświadomiły mi, że już najwyższa pora. Kiedy poskarżyłam się mężowi, że mnie boli pięta, usłyszałam: bo się nie ruszasz. Najpierw szczerze się obruszyłam. Bo jak to? Bieganie po schodach z praniem to nie ruch? A wycieranie podłóg i odkurzanie to też nie ruch? Nie wspominając już o plewieniu ogródka w sezonie.
Cóż, wewnętrzny głos prawdy podpowiada i mnie, że to nie to samo, chyba, że się z tym praniem przebiegnę ze czterdzieści razy tam i z powrotem po schodach. Tak więc od kilku dni biegam! Pechowo wybrałam czas, zważywszy na aurę. Bo bieganie w śnieżno-wodnistej "prycie" za płotem nie jest najfajniejsze, wysiłek większy i ubranie całe pochlapane, ale co tam! Chciałabym pochwalić się, że nie poddawanie się trudnościom sportowym to moja specjalność, lecz nie mogę. Za to zawsze mogę na nowo spróbować i tego się trzymam. I mam nadzieję, że za jakiś czas będę mogła podzielić się moimi biegowymi wrażeniami. Za dużo zdradziłam, żeby się ze wstydem wycofać!

Pozdrawiam wszystkich i już na starcie zachęcam do "sportowego" ruchu!
Ola

Zima jednak choć na trochę zawitała. Jak zwykle parę fotek z tego mojego, zawsze niezmiennie pięknego i cichego gaju.


I pomyśleć, że wiosną będzie w tym miejscu znowu morze stokrotek...