środa, 26 listopada 2014

Wycieczka



Hej, moglibyście się uspokoić? - pytam dzieci i zniecierpliwiona odwracam głowę w ich stronę. Już i tak jest gorąco, na dworze upał. Wydaje się, że ich krzyki i śmiechy jeszcze bardziej podnoszą temperaturę. Moja prośba kontra ich podekscytowanie i energia równa się zero szans na powodzenie. W głębi serca rozumiem to doskonale. Każdy wypad dokądkolwiek bardzo ich cieszy. Mnie też. Jesteśmy w stanie znieść o wiele większą dolegliwość niż jazda jak stłoczone sardynki w puszce. Wreszcie dojechaliśmy. Wyskakuję pierwsza. Biorę na ręce najmłodszego, półtorarocznego synka. Z samochodu wychylają się pozostałe głowy. Po sekundzie wszyscy stoimy na rozgrzanej czerwcowym, upalnym słońcem ulicy. Przed nami na niewielkim wzniesieniu kościółek z białą kopułą. Wygląda uroczo w złotych promieniach słońca, otoczony jak wiankiem - kolorowym, odświętnym tłumem gości. Poprawiamy i nasze ubrania. Strzepujemy okruchy ciastek i daremnie próbujemy rozprostować pogniecione spodnie i spódniczki. Wnętrze auta podziałało na nasze stroje jak parowe żelazko. Rekompensuje nam to piękny, cudowny dzień. Nad nami błękitne niebo, w uszach lato dosłownie szumi, a pod stopami miękki od ciepła asfalt. Najmłodszy synek łapczywie pije sok z butelki, resztka nieopatrznie ląduje na mojej jasnej sukience, teraz już nie tylko wymiętej ale i poplamionej. Mam się ochotę wściec, na szczęście szybko mi przechodzi. W końcu to t y l k o sukienka.
Wtapiamy się w kolorowy tłum i wędrujemy na górę do kościółka. Znajomy kleryk zaprosił nas na swoją mszę prymicyjną. Nie wchodzimy jednak do środka. Znajdujemy niezłą miejscówkę blisko wejścia. Z naszymi maluchami wygodniej będzie na zewnątrz. Nawet nie przypuszczamy jak bardzo jesteśmy w błędzie. Niewielki kościółek jest jeszcze w budowie, do głównego wejścia prowadzą strome schodki otoczone prowizoryczną barierką. Nasz "środkowy" synek od razu próbuje sprawdzić jej wytrzymałość. T. w ostatniej chwili łapie szelki jego spodni. W tym samym momencie M. woła, że chce siusiu, zbiegam z nią szybko na dół. Krzyczy mi do ucha, "mamo, szybciej!". Gorączkowo szukam odpowiedniego miejsca. W końcu znajduję kępkę krzaczków. Wspinamy się z powrotem na górę. Zbliża się południe, słońce praży niemiłosiernie. Czuję jak pot strużkami spływa mi po plecach. Moja sukienka jest już nie tylko poplamiona i pomięta, teraz jest jeszcze mokra. Dołączamy do naszej gromadki. P. nie ma czapeczki na głowie, a taki żar z nieba. Zostawiliśmy ją a samochodzie. Tym razem T. zbiega na dół. Nie zdążyłam mu powiedzieć, żeby i butelkę z wodą zabrał... . Wraca. Po chwili zeźlony biegnie po wodę. W międzyczasie J. niestrudzenie przeciska się przez barierki. Próbuję mu wytłumaczyć czym może się skończyć upadek z kilku metrów, ale mała głowa tego nie "kupuje". Chyba chce się nauczyć latać, myślę nerwowo. Wraca T., wciskam mu synka na ręce, a sama ogarniam naszą nieustannie rozłażącą się gromadkę. Teraz dla odmiany K. chce siusiu, zbiegam z nim na dół, wciskam go w te krzaki i prawdę mówiąc sama mam ochotę się w nie zaszyć. I tak mija trzecia godzina... .
Jakaś starsza pani przygląda nam się ciekawie. Pewnie z podziwem, myślę sobie. Łapię jej spojrzenie i natychmiast wiem, to na pewno nie podziw!. Posyłam jej miły uśmiech i przez chwilę walczę z pokusą powiedzenia czegoś równie "miłego".
Nareszcie koniec!. Uff!. Ustawiamy się w kolejce, jeszcze tylko złożymy życzenia przyjacielowi. Patrzę na T. i... truchleję. Nie ma na rękach naszego najmłodszego synka. Ale ja też nie mam... . Więc gdzie jest?!. "Ty go trzymałaś ostatnio" - T. rzuca z przestrachem w głosie. Wsadzamy dzieci do samochodu, nie ma czasu, rzucamy krótkie i ostre "ani kroku nigdzie". Patrzą na nas jakoś dziwnie... . Rzucamy się w tłum w poszukiwaniu dziecka. Pytam przechodzących ludzi, czy nie widzieli małego chłopczyka, tak, półtora roku... . T. nurkuje w innej części tłumu. Biegamy na prawo i lewo, pytamy. Bezskutecznie. Powoli ogarnia mnie panika, nie potrafię już powstrzymać łez. Z tłumu raz po raz wychyla się głowa T.. Wymieniamy pytające, przerażone spojrzenia. Wtem..., co za ulga!. Jest!. Odgradza nas od siebie szpaler ludzi lecz widzę wyraźnie, mój mąż trzyma synka na rękach!. Boże, dzięki!. Uśmiecham się do niego uszczęśliwiona, a on odpowiada mi zdenerwowanym spojrzeniem, zupełnie, jakby pytał, "z czego się głupio cieszysz". Co jest nie tak, nie rozumiem... Wskazuję palcem na J., poirytowane spojrzenie męża oświeca mnie. Ja już wiem to, czego T. jeszcze nie wie... . A nie wie, że trzyma synka!. Tak, właśnie tak. Szukaliśmy naszego małego J., podczas, gdy on cały czas był u T. na rękach... . Czy to możliwe?. Chyba przebiliśmy pana Hilarego... .
Jak mogliśmy go nie widzieć cały ten czas!. Teraz rozumiemy zdziwione miny dzieci... .

Wracamy. W aucie niekończące się wybuchy śmiechu i pytania: "rodzice, na prawdę go nie widzieliście?". Roześmiany K. ciągnie mnie za ramię i krzyczy do ucha: "ale fajna ta wycieczka mamo!".
Jestem szczęśliwa. Zupełnie, jakby J. na prawdę się zgubił i na prawdę odnalazł. Patrzę na swoje odbicie w samochodowym lusterku. Do sukienki "doszedł" jeszcze rozmazany upałem i łzami makijaż, po misternie ułożonej fryzurze ani śladu. Zerkamy z T. na siebie, sama nie wiem, czy w naszym spojrzeniu więcej niedowierzania czy zawstydzenia... . I wybuchamy śmiechem. Mamy powody do radości, wracamy w komplecie!.

Dla J.
Jak dobrze, że się wtedy znalazłeś! :)















Opisałam tę dawną, czerwcową historię, tak trochę na rozgrzanie... . Zima się robi za oknem. Ale dobrze, że i ona jest. Jeszcze radośniej przywitamy lato!
Pozdrawiam wszystkich ciepło. Ps. Gdyby ktoś nie wierzył w tę historyjkę, to mam pięcioro świadków, nie wiem tylko czy dobrze o nas świadczy, że jest prawdziwa... . :)
Ola

12 komentarzy:

  1. Co za historia! Do dziś się z niej śmieję! :) Zdjęcia super, następną sesję chętnie ja zrobię jeśli T. pozwoli:) Buzka, K.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Kubuś, chętnie się z Tobą umówię na sesję. Już no ja z T. załatwię, że pozwoli! :) Buzka!

    OdpowiedzUsuń
  3. Znam te historie na pamięć choć jej nie pamietam a za każdym razem tak samo sie z niej smieje, choć..pasuje to do Was;) super napisane a i szanowny pan T. coraz ladniejsze fotki pyka! M.

    OdpowiedzUsuń
  4. Znów mi się gęba śmieje, bo już o tym czytałam- u S.
    (mam Trójkę i też nieźle potrafią zadziałać- jakbym o nas czytała...:-P)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Lęk, gdy zginie dziecko chociaż na moment, szczególnie w obcym miejscu jest paniczny. Przeżyłam. Słońce może pobijać zeszłoroczne rekordy niepokazywania się. Mamy swoją gwiazdę - to Ola. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Bożenko za Twoje miłe i życzliwe słowa! Na szczęście nasz synek zgubił się tylko w naszej wyobraźni!. Pozdrawiam Cię ciepło. :)

      Usuń
  6. Mamu, super tekst, Ty piękna, ale ciekawi mnie co to za murek? Tata coś nowego postawił na działce? ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniałe pióro, wspaniałe zdjęcia, Pani piękna, historia niewiarygodna!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję Wam wszystkim za czas i komentarze!