wtorek, 5 kwietnia 2016

Dla M. i P.




Siedzę sobie przed schroniskiem na Hali Goryczkowej i odpoczywam, słonko miło grzeje, moje chłopaki szusują po zboczach Kasprowego, raz po raz przemykają mi przed oczami ich sylwetki. Jest dobrze. Przymykam oczy i chyba wpadam w drzemkę ...
Wspomnienie niczym chmurka na niebieskim niebie przepływa przez moją głowę i przenosi mnie w czasie na Piazza del Campo w Sienie. Jest 2-gi lipca, gorące powietrze lepi się do skóry, w górze powiewają kolorowe chorągiewki w barwach contrade, żongler - magik wprawia je w zaczarowany taniec nad naszymi głowami. Idziemy z piątką małych dzieci spętani rękami i plecakami w jeden szpaler. Tłumy ludzi, łatwo sie zgubić, mamy w tym niezłe doświadczenia... Za kilka godzin na placu popędzą konie i rozpocznie się Palio di Siena, słynna gonitwa konna ku czci Matki Boskiej. Jeden z naszych synków nieustannie przejmuje rolę trzeciego rodzica w pilnowaniu nierozerwalności naszego szeregu. Ciągle nas upomina, w oczach ma strach i troskę, panikuje i cały czas sprawdza, czy jesteśmy wszyscy razem. W końcu mamy dość i strofujemy go, przecież od pilnowania są rodzice, a nie małe dzieci. Ale on nie odpuszcza i rozżalony pyta, gdzie jest Marysia...I widzę jak tym razem - to my panikujemy i ustawiamy dzieci pod jakimś zabytkowym sieneńskim murem, a sami wbijamy się w rozpalony tłum szukając naszej małej córeczki. Serce mi wali, jakby zgłupiało. Jest! Stoi przy barierce wpatrzona w konia czekającego na gonitwę. Oddychamy z ulgą, wracamy do dzieci, przytulam małego chłopczyka z miodową czupryną i szepczę mu do ucha podziękowanie za tę jego czujność i troskę o nas...Opuszczamy sieneński plac i konie, które przed wieczorem popędzą ku czci Maryi, a Ona sama przygląda się temu wszystkiemu z uśmiechem, do nas też się uśmiecha.
W mojej głowie płyną z różnych kierunków kolejne obłoczki wspomnień. Znowu się o nas boi, znowu panikuje, że się Jędrek zgubił, bo się...zgubił. Widzę też jak płacze przestraszony, bo tata zbyt długo nie wychodzi z morza, stoi na brzegu i zamiast bawić się w piasku wypatruje oczy za nim. Potem pielgrzymki do Częstochowy, nie pogubiliśmy się chyba tylko dzięki niemu...

Słońce zaszło i chłód wyrywa mnie z półdrzemki. Wracam na stok. Nie widać moich chłopaków, znowu gęsta mgła i niewyraźnie się w niej czuję. Na szczęście Piter do mnie podjeżdża i słyszę jego "mamo, wszystko ok?" We mgle i zza gogli nie widzę jego oczu, ale wiem, że są jak zawsze życzliwie zatroskane.

Wracamy z nart. Rozmawiamy o zbliżającym się w kwietniu ślubie Martuni i Pitera. Przed oczami stają mi gościnne Brodowe Łąki, nasz spacer nad rzeką, ktora spokojnie wije się wśród zielonych zagajników, a w szerszym miejscu, tam gdzie utworzyła się mała zatoczka pochylony nad wodą konar. Marta z siostrą Anią pokazują nam miejsce, z którego skacze się do wody w gorące dni. Pachnie czarny bez, a z przyrzecznej "muszli" uśmiecha sie do nas kurpiowski napis "Zitajta do nas"...
Nawet nie wiem kiedy, tym razem nie wspomnienie, lecz wyobraźnia przenosi mnie w niedaleką przeszłość. Wiosna była ciepła i deszczowa tamtego roku. Trawa bujnie wyrosła. Po majowym, to już drugi pokos. Jest 2-gi lipiec, gorące powietrze lepi się do skóry mimo przedwieczornej pory. Piękny, upalny dzień powoli się kończy. Siano zebrane. Widzę ich, minęli rzekę i wracają do domu. Zachodzące słońce oblewa ich twarze pomarańczowym ciepłem i prawie nie poznać, jak bardzo są zmęczeni. Na końcu idzie dziewczynka z kędzierzawymi długimi włosami. Gdzieś podczas zbierania siana zgubila gumkę do włosów i teraz jest jej gorąco z tymi rozpuszczonymi gęstymi włosami. Przytrzymuje je ręką nad głową, tak choć trochę chłodniej w szyję. Chłopaki idą przed nią i wygłupiają się. Udziela jej się ich wesołość. Jeszcze kolację przygotuje z mamą. Nie pójdzie szybko spać. Posiedzą na ganku w ten lipcowy wieczór. Poczekają tylko na Marcina, bo musi jeszcze tacie pomóc, ta jego energia, on nigdy nie wygląda na zmęczonego. Już dochodzą do kościoła i zaraz ich dom. Martunia zatrzymuje się na chwilę. Lubi ten wielki dąb obok kościoła, niekiedy ma wrażenie, że przygląda się jej, a kiedy indziej, w burzowy czas, że coś jej szepcze. Biegnie za chłopakami, wieczór zaraz, kolację musi pomóc mamie przygotować.
Nawet nie wiadomo, kiedy wakacje się skończyły. Dni jeszcze ciepłe, ale dzień krótszy. Znowu nie mogła pójść do koleżanki. Mama w pracy, obiad trzeba chłopakom zrobić. Widzę jej sylwetkę z oddalenia. Czasami zastanawiam się skąd tyle siły i zapału w tym drobnym ciele. Nie narzeka, bo wie, że tak jak jest, jest dobrze i po prostu nie można inaczej. Wie, że oni liczą na nią, a ona nie z tych co zawodzą. Wyjmuje z kieszeni lizak, truskawkowy, taki lubi. Zapomniała o nim, uśmiecha się na jego widok. Fajnie o czymś czasem zapomnieć, ale jeszcze fajniej przypomnieć sobie. Mija kościół, jeszcze dwa kroki i będzie w domu. Pochłonięta lizakiem nie zauważa twarzy Michała Archanioła. Uśmiecha się do niej ze swojego cokołu...


M. i P. ... Kiedy o nich myślimy robi nam się ciepło na sercu.
Chwilami trochę mi żal, że ten mały chłopczyk już nas nie pilnuje i nie pyta jak w mantrze, gdzie Marysia czy Jędrek. I nie panikuje w ten swój jedyny, właściwy tylko sobie sposób. Nie wypatruje już z przestrachem taty kąpiącego się w morzu.
Myślę, że rodzicom Marty też chwilami tęskno do codziennej obecności tej drobnej osóbki w domu, do wspónego szykowania kolacji i do widoku z okna na kościół, tam gdzie wraca drogą ze szkoły.
Tak, kiedy o nich myślę, robi mi się ciepło i radośnie na sercu. Żal i tęsknota za tym co było rozpływa się jak fantasmagoria we mgle. Zastępuje je radość, że P. o kogoś innego teraz będzie się troszczył i niech...panikuje! Wiem również, że mama Marty "ma" podobnie, widząc ją krzątającą się przy kolacji dla kogoś innego, w innej kuchni... Bo tak na prawdę to co najważniejsze zupełnie się nie zmieniło. Mamy wszyscy siebie w sercu i w nieskończoność możemy się tym dzielić. Nie jesteśmy o nic ubożsi, przeciwnie. Może zabrzmi patetycznie, ale przecież miłość i dobro są chyba jedynym niewyczerpalnym towarem i im więcej go rozdajemy, tym bogatsi - paradoksalnie, stajemy się.

Zdarzenia i obrazy jak w kalejdoskopie pognały i zatrzymały się na progu kwietnia. Myślę, że to będzie najpiękniejszy miesiąc tego roku. Łąki w Brodowych na samą myśl, z radości się zielenią...

Naszym wspaniałym i kochanym dzieciom: Marcie i Piterowi - z najlepszymi życzeniami na wspólne życie!


Trzy tygodnie temu podczas wypadu na narty, zadzwoniła do mnie znajoma, przyjaciółka narzeczonej naszego syna. Poprosiła mnie o jakiś tekst dla prawie - "naszej" już Marty, który miał być (wśród wielu innych, napisanych przez przyjaciół) umieszczony w specjalnej gazetce - niespodziance dla niej. Napisałam go od razu, tak jak mi serce podyktowało, czyli jak chyba u większości rodziców - radość i szczęście przeplata się gdzieś tam głęboko z ...tęsknotą.
Gazetka już wręczona, a ja dostałam od Marty zielone światełko, żeby ten tekst "puścić" na moim blogu i tym samym podzielić się tym, co mi w duszy i sercu gra...

Pozdrowienia!
Ola



















I na koniec coś muzycznego dla naszych kochanych (i świetnych) tancerzy...







7 komentarzy:

  1. Mamo Kochana.. nie da rady się nie wzruszyć.. Dziękuję za ten tekst..

    OdpowiedzUsuń
  2. rozumiem pani radość z teraźniejszości i tęsknotę za tym co minęło (jeżeli chodzi o syna)!! Ja mam 5-letniego synka i cały czas twierdzę, że żadnej małpie go nie oddam:)! I też już się martwię, że nadejdzie taki moment, że nie będzie się do mnie przytulał i mówił :,,mamulko, jesteś piękna,,. pozdr i życzę przyszłym małżonkom samej miłości i miłości............

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz i życzenia dla naszych młodych, przekażę. Na szczęście z wiekiem i naszym i naszych dzieci zmienia sie optyka widzenia. Kiedy mój synek miał pięć lat też nie oddałabym go nikomu. Teraz to przychodzi naturalnie. Ale faktycznie, tęsknota pojawia się czasem za tym co minęło, i to też pewnie naturalne...Pozdrawiam ciepło, wiosennie!

      Usuń
  3. Pani Olu, zachwyca mnie Pani oraz Wasza rodzina. Chciałabym teraz, kiedy jestem świeżo upieczoną małżonką przeżywającą ogromne nudności w pierwszej ciąży, czerpać z takich kobiet jak Pani. Chciałabym wiedzieć, jak wychować i pokierować swoje dzieci, by wyrosły na tak zdolne i wspaniałe jak Pani piątka. Oraz jak pozostać w tym wszystkim tak cudowną kobietą. Proszę, żeby dzieliła się Pani swoją mądrością i doświadczeniem. Z pozdrowieniami! Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te przemiłe słowa. Bardzo mi miło! Dodają otuchy, że warto, (choć niekiedy może nieco "koślawo") prowadzić tego bloga. W kwestii ciążowych nudności - bo nie mogę się do nich nie odnieść - tylko tyle: za chwilę to minie, nawet jeżeli ta "chwila" wydaje się długa i nie do zniesienia, to i tak minie! Ja też miałam ten problem przy wszystkich ciążach, czasem nie marzyłam o niczym innym, jak o końcu tego "beznadziejnie" fatalnego stanu. Ale minie! I przyjdzie mega radość i tego się trzymajmy. Pozdrawiam ciepło i życzę wytrwania w tych ciążowych turbulencjach! W razie czego kontakt ze mną na maila. Powodzenia!

      Usuń
    2. Teraz tym bardziej będę się trzymała! Nie wiem, jak Pani to znosiła, mając małe dzieci, kobiety są jednak ze stali:) Dziękuję i niech Pani dla nas pisze jak najwięcej.

      Usuń

Dziękuję Wam wszystkim za czas i komentarze!