piątek, 26 sierpnia 2016
Zapiski z Mazur
Jeżeli coś dzieje się samo to mogę powiedzieć, że nasza cierpliwość sama wystawiła się na próbę w Pierkunowskim Rogu nad jeziorem Dargin. Niewielki, piaszczysty port Redanty, w którym zacumowaliśmy pewnie jest przepiękny w fajną pogodę. W ulewy z ciemnym, ołowianym niebem już niekoniecznie. Zwłaszcza, kiedy musisz tam tkwić całe dwa dni i po prostu żal ci tego czasu wyszarpniętego z krótkiego wakacyjnego tygodnia przez jakąś humorzastą, złośliwą mojrę. Ale cóż..., w ruch poszły książki, karty i ulubiona gra mojego męża - scrubble. Nie mogę powiedzieć, że odgłos walącego deszczu w dach naszego "tanga" jakoś szczególnie zakłócał nam odgłos własnych słów, bo po prostu nie miał czego zakłócać, w tak ponure nastroje wpadliśmy przez tę dwudniową niemożność żeglowania...
Wreszcie poprawa pogody, a wraz z nią i poranną kawą na pokładzie - uzdrowienie obolałych kości, nastrojów i .... strun głosowych.
Chociaż wypływamy w jeszcze siąpiącym deszczu, na południowym horyzoncie widać pierwsze oznaki pogodowego wyżu. I tam się kierujemy. Powiedzieć o Mazurach, że są piękne to za mało, są po prostu zapierające dech, błękitno- biało-zielone, no i pomarańczowe, kiedy zachodzące słońce pluska i przegląda się w jeziorze.
Czasami lekko zamglone i tajemnicze z tymi swoimi dzikimi, zielonymi brzegami, czasami głośne, rozśpiewane szantami w portach, ale najczęściej ciche, trzepocące lekko żaglami na wietrze. Wtedy rzeczywiście nie chce się nic gadać, chce się tylko kontemplować widoki, chłonąć odgłosy wiatru, fal i ptaków, kiedy łódka blisko brzegu. Niekiedy, chcąc nie chcąc trzeba usłyszeć skrzeczący z bólu miecz, gdy niespodziewanie obija się o podwodne kamienie, cóż, bywa. Ale po powrocie do domu nawet za tym odgłosem zaczynasz tęsknić (choć wiem, że mój mąż pewnie się z tym nie zgodzi) i staje się wspomnieniową pamiątką tak samo, jak obolałe, czerwone od szotów wnętrza dłoni. Na prawdę wcale mi nie zależy, żeby szybko odeszły w niepamięć.
A więc wypływając tego deszczowego jeszcze dnia, skierowaliśmy się, jak już napisałam, na południe. Przy dobrym wietrze planowaliśmy dopłynąć do portu w Giżycku, żeby naładować pokładowy akumulator i te wszystkie komórkowe gadżety, które są t a k niezbędne w naszym życiu... Jezioro Kisajno i cały jego zachodni brzeg są wyjątkowe - według mojej subiektywnej opinii - pośród wszystkich jezior. Tyle tu wysp, wysepek, zatoczek, w których łabędzie zakładają gniazda, wąskich przesmyków, gdzie wytrawni żeglarze, przepływając obok mogą podać sobie ręce, nie ocierając się burtami swoich jachtów, rzecz jasna. My tego nie próbowaliśmy, na razie...!
Port Stranda w Giżycku wita nas fajną pogodą i przyjacielską dłonią portowego sąsiada, rzucamy mu linę i cumujemy obok.
Bardzo fajne w mazurskich i w ogóle żeglarskich klimatach jest to, że szybko zawiera się znajomości, nierzadko długoletnie przyjaźnie. Może wpływa na to "fala", na której wszyscy płyniemy, wspólnota losu, gdzie nie ty rządzisz tylko natura, do której ty musisz się dostosować, nigdy odwrotnie. I nie tylko musisz jej słuchać, dopasować swoje plany do jej planów, na dodatek musisz to robić cierpliwie.
Parę łódek od naszej cumuje wyjątkowy jachcik. Niewielki, drewniany, z dość wąskim i niskim wejściem do kambuza. Po jego wyszorowanym pokładzie krząta się babunia, na oko ma ponad osiemdziesiąt lat (mąż twierdzi, że bliżej dziewięćdziesiątki). Kładzie dwa talerze na małym stoliku. Za chwilę dołącza do niej staruszek w podobnym wieku. Jedzą kolację, uśmiechają się, chyba żartują. Potem babcia daje energicznie nura do ich kajutki, musi przy tym schylić się prawie do podłogi i zejść po kilku stromych schodkach, a dziadek podaje jej talerze i resztę. Wieczorem siedzą na swoim pokładzie z przyjaciółmi - parą w podobnym wieku. Nie trudno zauważyć, że fajnie im ze sobą. Nie potrafię jasno określić, ale jest w nich coś przemiłego, przyciągającego nie tylko wzrok, ale i... sama już nie wiem, ducha...?
Rankiem szykują się do wypłynięcia. Znów zerkam w tamtą stronę. Ich przyjaciele stoją obok na kei i coś wspólnie ustalają, wszyscy ubrani w koszulki trykotowe w biało-granatowe, poprzeczne paski. Minutę potem dziadek rozpala silnik, szarpie się z linką zapłonu, ciężko idzie. Mąż podchodzi mu pomóc, chyba się nie obrazi, myślę sobie. Ale gdzie tam, stary żeglarz ochoczo przyjmuje pomoc. On z tych co to już na zawsze złapali, jak wiatr w żagle - dystans do siebie samych i swoich słabości.
I ja podchodzę przywitać i pożegnać się - w jednym. Z bliska widzę wesołe, figlarne wręcz oczy, pośród morza zmarszczek. Babcia ma biało-siwe włosy nawinięte na cztery grube walki. Zawstydzona, poprawiam swoje nieumyte wczoraj włosy, bo...mi się nie chciało.
-Państwo od dawna pływacie?- pytam zaczarowana ich widokiem, miałabym pewnie wiele pytań, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Śmiejąc się pyta męża:
-Kapitanie, od kiedy pływamy?
-Chyba od urodzenia - odpowiada.
Babcia energicznie wybiera cumę, uśmiecha się jeszcze do mnie i ... odpływają. Machamy na pożegnanie. Po chwili dołącza do nich drugi drewniany jachcik i w oddali widzimy cztery białe żagle i cztery białe głowy. Patrzę w ich stronę, w końcu rozpływają się jak poranna mgła na północnym horyzoncie. Nie wiem dlaczego, ale trochę mi żal, że odpłynęli, choć to na nic, mimochodem zerkam na lekko pomarszczoną taflę Kisajna, z nadzieją, że może jeszcze ich zobaczę...
Wypłynęliśmy wkrótce po nich. Skąd tyle energii w tym wieku, zastanawiałam się. Jeszcze o te włosy chciało jej się dbać, jeszcze jej się chciało ładnie wyglądać, jeszcze jej się chciało żeglarskie liny ciągnąć, jeszcze im się chciało z falami i wiatrem walczyć...
Żeby nie filozofować, pewnie coś spinało ich życie, coś dawało im energię i tę radość bycia ze sobą po tylu latach. Przeczytałam kiedyś takie fajne zdanie, że nasz cel, wizja i wartości mogą być niegasnącymi światłami przewodnimi, które wyznaczają nam drogę przez życie, lub też "portem, do którego zmierzamy", jak powiedział kiedyś Seneka. A nasze wybory są takim szlakiem prowadzącym do portu, do którego chcemy zawinąć. Przed oczami stają mi cztery białe głowy, dwie pary prawdziwych przyjaciół, prawie nie mam wątpliwości, że oni wiedzą skąd i do jakiego portu płyną, są już blisko, nie zwalniają i cały czas odważnie żeglują...
Jezioro Dobskie przywitało nas kompletną flałtą. Stamtąd ledwo doczłapaliśmy, że się tak nie żeglarsko wyrażę, do portu w Sztynorcie, ciekawego i intrygującego miejsca, ale o tym może innym razem...
Z żeglarskim pozdrowieniem i ahoj!
Ola
Oj, trochę za dużo tych zdjęć, ale te nasze Mazury takie piękne..., nie mogłam sobie odmówić.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tak bardzo lubię Panią czytać:)
OdpowiedzUsuńDziękuję, miło mi 🙂
Usuń