wtorek, 24 listopada 2015

Czekam na zimę.



Klimat już nie tylko "podobno" się zmienia. Gołym okiem widać, że śniegu w górach mniej. Oglądając relacje ze skoków narciarskich nierzadko można zauważyć bezśnieżne otoczenie skoczni, która coraz częściej musi być sztucznie dośnieżana. W efekcie wygląda, jak biały, stromy pas na tle szaro-zielonej okolicy. Szkoda. Mam nadzieję, że zima nie odejdzie na zawsze gdzieś w nieznane. Pewnie nie tylko ja mam takie życzenie. Kto nie lubi magicznych, śnieżnych gwiazdek lecących z nieba i białych świąt? Czekanie na pierwszy śnieg ma w sobie coś z czekania na pierwszy dzień wiosny. I nawet, jeśli podpadnę co niektórym to śmiem twierdzić, że zima może być równie radosna i energetyczna jak wiosna. Najlepszym dowodem są dzieci, od których można się zawsze czegoś nauczyć, na przykład tego, że zima to nie tylko chłód, szarówa i przysypianie w przykrótkim dniu, ale również radość i energia ( niekiedy nawet do późnej nocy!). Przypomina mi się czas, kiedy moje pociechy były małe i podekscytowane przyklejały nosy do szyby na widok pierwszego śniegu. W trybie natychmiastowym trzeba było wyciągać zakurzone sanki, narty i (przepraszam za nieeleganckie słowo) "dupoloty". Na nic zdawało się moje tłumaczenie, że to zaledwie jeden centymetr śniegu i nic się z tym nie da zrobić. Jakimś cudem się dało i pojawiał się pierwszy śnieżno-trawiasto-ziemny bałwan, który zuchwale rzucał mi pytające spojrzenie: no i co powiesz? Jakby to nie wystarczyło, żeby mnie przekonać, w stronę kuchennego okna frunęły śnieżno-błotne kulki. Już nie było wątpliwości czy zima przyszła, a w kolejnych dniach śniegu tylko przybywało. Obok naszego domu jest sobie taka górka, która była świadkiem pierwszych "kroków" i "guzów" narciarskich naszych dzieci, pierwszych zjazdów saneczkowych, a także pierwszych niebezpiecznie szybkich ślizgów na folii po cemencie i wspomnianych "dupolotach". Zjazdy kończyły się na samym dole, na lodowej tafli sadzawki, zwyciężał ten, kto zaliczył najdalszy ślizg. Tym prostym sposobem rozbudzaliśmy w rodzinie miłość do sportów zimowych. Uległ jej nawet mój ukochany zięć - Brazylijczyk, człowiek z ciepłych krajów rodem, dusza sportowca, co się zowie. Pierwszego śniegu w życiu doświadczył po przyjeździe do Polski. I prawie natychmiast się zakochał. Przeszedł tę samą drogę, co każdy z nas. Zaczęło się od ślizgu na naszej górce na wspomnianym worku po cemencie, skończyło na oryginalnych Rossignolach na stromych zboczach Jaworzyny Krynickiej. Od razu mu się spodobało. No, może z małą uwagą - nie sądził i w związku z tym trochę się przeliczył, mianowicie, że na nartach śniegowych jednak inne szybkości spowodowane mniejszym tarciem, więc i bardziej ślisko niż na piaskowych, w efekcie i bardziej... mokro. Uczciwie trzeba oddać, że ani przez chwilę się nie zraził, żaden brak tarcia już mu niegroźny i obecnie śmiga na nartach wybornie, pozostawiając za sobą na stoku wielu innych wybornych narciarzy, w tym - mnie. Zaintrygowana jego opowieściami o sandboardzie, z wrodzoną sobie ciekawością świata, zasięgnęłam parę informacji. To było zeszłej zimy, kiedy pisałam poradnik dla początkujących narciarzy (znajdziesz go tu ). Pewnie nie każdy wie, jak fajna jest zabawa na sandboardzie. Wspominam o tym, bo ta wiedza może wkrótce i nam czyli zimowym narciarzom się przydać, oczywiście, jeżeli ociepleniowe tendecje pogodowe będą się w Polsce utrzymywać. Sandbord, snowboard i narty śniegowe mają wiele wspólnego, ale i kilka różnic, co wydaje się całkiem logiczne.
Na sandboardzie m o ż n a zjeżdżać nie tylko na stojąco, ale i na leżąco - leżąc na desce na brzuchu i ślizgając się głową do przodu, jeśli to konieczne hamując stopami. To pierwsza różnica. Na nartach nie m o ż e s z, najwyżej m u s i s z zjeżdżać na brzuchu, najczęściej wbrew swojej woli. Jeżeli na dodatek trafi ci się ta niefortunna pozycja głową do przodu, to hamować możesz jedynie rękami, w ostateczności - zębami. Ale jest i plus. Otóż na nartach śniegowych nawet zjeżdżając na brzuchu możesz krzyczeć ile chcesz i głośno jak chcesz. Na sandboardzie to absolutnie niemożliwe. Chyba, że nie masz nic przeciwko pluciu piaskiem przez następny tydzień. Kolejna różnica to wyciągi, a raczej ich brak w przypadku stoków piaskowych. Krótko mówiąc za kilkanaście sekund przyjemności - godzina katorgi. Kto nie miał okazji podchodzić po obsypującym się piachu, w upale, w dodatku po parzącym nogi piachu, niosąc swój sprzęt narciarski, nie zrozumie o czym mówię. Nawet ja nie rozumiem. I jeszcze słowo odnośnie technik. Otóż przeczytałam, że podobno karwing i ślizg są prawie niemożliwe w przypadku sandboardu. Można tylko na krechę, a jeżeli ktoś aż tak bardzo zapragnie tych karwingów na piasku, to musi się liczyć z tym, że nie wróci do domu szybko, może dopiero drugiego dnia. Tyle się schodzi.
Podobno, już nawet Beduini zjeżdżają na Rossignolach, kreują przy tym osobliwą modę narciarską. Zjeżdżają bowiem w turbanach na głowie i w tradycyjnych długich, plączących się między nogami "płaszczach" - dżelabbach. Śmig tu oczywiście tym bardziej nie wchodzi w grę, nie wspominając już o stylowym karwingu. Wszystko jasne, no, może tylko to - skąd Beduini mają te Rossignole...?

Wracając do naszej zimy, do śniegu, na który nie tylko dzieci czekają, mam głęboką nadzieję, że zima długo jeszcze będzie zimą, że będzie biała śniegiem, a nie tylko biała ex definitione, że nie trzeba będzie udawać się w jej poszukiwaniu do odległego, bajkowego królestwa Królowej Śniegu. Wierzę, że białe święta będzie można zawsze namacalnie doświadczać, a nie jedynie o nich marzyć, mam "nadzieję" na zaczerwienione od mrozu nosy i policzki wnuków i kolejne ślizgowe konkursy na naszej śnieżnej górce. No i na narty, które i ja i moi najbliżsi tak uwielbiamy. Z całym szacunkiem dla sandboardu...!
A więc, wypatrujemy cię zimo!

Pozdrawiam wszystkich ciepło, choć zimowo.
Ola

Dzisiejszego ranka "złapałam" pierwsze płatki śniegu, to napawa optymistycznie!






















piątek, 20 listopada 2015

Nie tylko kołem się toczy...



Czytam właśnie "Księgę szeptów" Varujana Vosganiana. Opowiada o Ormianach, starożytnym narodzie, mającym 3000-letnią historię i równocześnie najstarszym chrześcijańskim narodzie na świecie (chrzest w 301 r.n.e.). Historia o niekończących się konwojach wygnańców i marszu śmierci przez pustynię syryjską. Narodu, dla którego rok 1915 na zawsze pozostał i zapewne pozostanie krwawo wyryty w pamięci i sercu każego Ormianina. Wszystko dlatego, że jakiemuś innemu narodowi stanął na drodze do "wielkości". To dłuższa historia i chciałabym o niej napisać w osobnym poście.
Nie jestem historykiem ani politykiem, ale ostatnie wydarzenia na świecie i bliżej - w Europie oraz lektura "Księgi szeptów" skłoniły mnie do kilku refleksji. Masakra Ormian dokonana została przez tureckich żołnierzy i pomagającym im w tym Kurdów. Do chwili obecnej rząd turecki utrzymuje iż Ormianie padli ofiarą... epidemii. Pisarzowi - nobliście - Orhanowi Pamulcowi, który ośmielił się wspomnieć o tragedii Ormian wytoczono proces o obrazę tureckości.
A mnie przychodzi na myśl, że może to właśnie rząd Turcji zapadł na tajemniczą epidemię amnezji... . To nie pierwszy i niestety, pewnie nie ostatni raz, kiedy władze jakiegoś państwa oficjalnie i arogancko karmią kłamstwem cały świat, śmiejąc mu się prosto w twarz.
Przeczytałam ostatnio, że starania o wejście Turcji do Unii Europejskiej uzależnione są m. in. od jej przyznania się do zbrodni i uznania tejże za akt ludobójstwa na narodzie Ormian. I co? I nic! Bo przecież polityka i historia nie tylko kołem się toczy, ale również brakiem uczciwości. Dla niektórych nie ma takiej wartości, której nie możnaby przekupić, ani prawdy, której nie możnaby przekombinować. Wejścia Turcji do Unii obawia się m.in. Francja. I największe obawy nie budzi bynajmniej perspektywa zwiększonej emigracji Turków do UE i coraz głębszy, wyraźnie widoczny już kryzys tożsamości narodowej w Europie, nie wspominając już o możliwości dojścia do władzy w Turcji muzułmańskich fundamentalistów. Francja po prostu boi się, że może utracić dominującą pozycję w instytucjach unijnych, gdyż Turcja miałaby najwięcej głosów w Radzie Unii Europejskiej - głównej instytucji decyzyjnej Unii. Co tam jakieś kryzysy tożsamościowe czy emigracyjne... . Ot, taka ciekawostka, chyba ciągle aktualna. Przeczytałam również, że istnieje przypuszczenie iż po zapewnieniu sobie dominującej pozycji w Radzie Unii, Francja będzie gotowa również zapaść na... amnezję i partykularnie zgodzić się na wejście Turcji do UE, z a p o m i n a j ą c o wcześniejszych postulatach w sprawie przyznania się Turcji do ludobójstwa Ormian. I tak się ta polityka toczy... .

Europa i świat coraz częściej padają ofiarą terroryzmu. Powoli "przyzwyczajamy się" do wiadomości o kolejnych okrutnych aktach terroru. Ostatnie wydarzenia w Paryżu i nie tylko tam, pokazują, że polityka niezmiennie i niereformowalnie kieruje się swoimi prawami i racjami, w których nie zawsze człowiek jest najważniejszy. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że terroryzm należy zwalczać, jednakże, czy każdy środek jest dobry i akceptowalny? Właśnie dowiadujemy się, że w walce z terroryzmem pomoże Europie odwieczny "strażnik pokoju" czyli Rosja. Ta sama, dzięki decyzjom której "moment" temu wysłano w zaświaty 283 pasażerów holenderskiego samolotu. Ta sama, w której każdego dnia łamie się prawa człowieka, ta sama, która na oczach całego świata gwałci prawo międzynarodowe. I ta sama, w której sąd z łatwością skazuje człowieka na dwadzieścia lat kolonii karnej na podstawie sfałszowanego oskarżenia dwóch świadków będących pod presją i przymusem. Oto wspólnik w słusznej sprawie! A może znowu amnezja niektórych dopada? Milcząca zgoda Europy na los Ukrainy... Być może trzeba będzie kiedyś słono za ten błąd zapłacić, jak i za lekceważenie tożsamości narodowej i ogólnie europejskiej, bo przecież, co jak co, ale empirycznie poznaliśmy i wiemy, że historia nie zna litości dla pomyłek. A powierzanie władzy nieodpowiedzialnym politykom to jak ucieleśnienie czy raczej złowróżbne zmaterializowanie się fraszki Jana Sztaudyngera: "Proszę mi zaufać, rzekła skroni lufa..."

Tak sobie myślę, że w polityce wybór chyba zawsze jest jedynie między mniejszym i większym złem. Jak z obserwacji historii wynika, raczej nie ma tu miejsca na świętość ani nawet na uczciwość. A jeżeli już uczciwość, to tylko o ile nie kłóci się ze swoiście pojętym własnym interesem. Bo jak widać, historia nie tylko kołem, ale również układami, "amnezją" i nieprawością się toczy, nierzadko bierze się pod pachę z szubrawcą i najczęściej czyni to z cynicznym uśmiechem na ustach, niestety...


Oj, rozpolitykowałam się trochę, ale po prostu nie da się tak całkiem bezrefleksyjnie przejść obok tego co się wokół dzieje, lub może raczej - wyprawia.

Pozdrawiam, jak zawsze ciepło!
Ola

I jak zawsze parę fotek z mojego jesiennego, pięknego o każdej porze - gaju.

















I tak trochę dla kontrastu tekstowo-zdjęciowego kilka zielonych fotek z maja, bo wiosna na szczęście zawsze powraca...


















środa, 4 listopada 2015

Słowami malowane



Gdy zajrzałam do pokoju, lekko drzemała. Zatrzymałam się niepewnie w drzwiach nie chcąc jej z tej spokojnej drzemki wyrwać, ale w tym samym momencie otworzyła oczy i natychmiast, zresztą jak zawsze, uśmiechnęła się do mnie. Zdjęłam płaszcz i usiadłam obok niej na krześle.
"Opowiedz mi o tej jesieni", poprosiła. Więc mówiłam, a raczej próbowałam "malować" słowami, jaki ładny jest świat za oknem. Drzewa i krzewy obłędnie kolorowe, jakby wszystkie te barwy skradły letnim kwiatom, które nieświadome niczego poszły już w sen zimowy.
"Liście pewnie jeszcze nie zebrane. Lubię ich zapach i jak szeleszczą pod stopami. Zrobisz mi bukiet z liści?", zapytała z uśmiechem, a na jej pomarszczonych policzkach pojawiły się dwa dołeczki. I kontynuowała: "Mówiłam ci już, moja znajoma robi takie ładne bukiety i wieńce na Wszystkich Świętych. W tym roku wszystkie sprzedała, tak się ludziom podobały, a i ona nie zmarzła stojąc na targu. Zwykle jest tak zimno, że musi to odchorować. Oj, jak dobrze dla niej, że taki ciepły ten koniec października". Wiem, również ją znam, zrywa kwiaty jeszcze w lecie i suszy. Jest w tym mistrzynią, listek nie spada i kolor nie blaknie, nawet zapach intensywny, jakby na zawsze zaklęty w dawno przeszłych letnich płatkach.
Zerkamy w stronę okna, niebo błękitne, zupełnie jak w lecie, a to już listopad przecież. Jeszcze niedawno za tym oknem można było obserwować wysoką wierzbę i jej kołyszące się na wietrze gałęzie. Jedno spojrzenie i Salomea wiedziała, czy dzień ładny czy burzliwy i niespokojny. W wietrzne dni długie gałązki wierzby prawie uderzały w okno. I właśnie dlatego ją ścięli.
Kiedyś obserwowała też gołębie. Lubiła, jak siadały na parapecie i gruchały. W lecie, gdy okienny lufcik bywał uchylony, wsłuchiwała się w ich "rozmowy". Rzuciła kiedyś, że choć na chwilę chciałaby uwolnić się od kleszczy swojego miejsca i pofrunąć między gałęzie drzew, które tak lubi.
"Już nie przylatują", Salomea mówi smutno. Przyglądam się i widzę przyczynę, z parapetu wyrastają długie na kilkanaście centymetrów szpikulce.
Wierci się z tej niewygody, próbuje zmienić nieco swoją odwieczną siedzącą pozycję, a ja nieporadnie próbuję pomóc. Dzisiaj jakoś dziwnie zamyślona i nawet uśmiecha się trochę mniej niż zwykle.
"Wiesz, czuję, że życie ze mnie powoli ucieka" mówi bez dramatyzmu. "Ledwie sięgnę poduszki i już słabnę..." Choć prawie nigdy się nie skarży, dzisiaj w jej głosie wyczuwam nutę żalu, czy może tęsknotę, trudno powiedzieć. "Siedzę tak od 1979 roku, to ile już lat?" Liczę głośno - 36...
"Przez tyle lat moje stopy nie dotknęły ziemi..." Tak, wiem, w wieku czterdziestu lat zachorowała na gościec, a po pięciu kolejnych "usiadła" i do dziś już tak... . "Ale to przecież nie od tańczenia tak mi się zrobiło, Bóg to wie, prawda?", mówi do mnie cicho. Urodziła się na wsi, nigdy niczego nie było za wiele, no, może oprócz pracy. Nigdy się nie przelewało. Ciężko pracowała w gospodarstwie i w polu. U siebie i u innych. Mała, raczej drobna, delikatna wręcz. Młodo wyszła za mąż. Pierwszego synka urodziła na początku czerwca, a w maju jeszcze sadziła ziemniaki. Płakała i truchlała ze strachu, że może krzywdę dziecku zrobiła. Ale przecież trzeba było te ziemniaki sadzić...A potem po dwudziestu sześciu latach musiała tak okrutnie nagle go pożegnać...
Znam wiele szczegółów z jej życia wypełnionego po same brzegi trudem i bólem, a jednak tak często się uśmiecha i nie skarży... W tym kruchym, złamanym wpół ciele mieszka lubiący ludzi, piękny i wolny duch. I nie, żeby nigdy nie bywała smutna, bo przecież widzę, że czasem bywa. Chyba chodzi o ten jej spokój płynący w wnętrza, o zgodę na to co jest, a może raczej brak buntu z powodu tego czego los jej nie dał i co zabrał. Nie może zmienić swojej sytuacji życiowej, więc głęboko w sercu ją przyjmuje i akceptuje...

"Twój ogród musi cudownie wyglądać i warzywo pewnie już wykopane", mówiąc to patrzy trochę nieobecnym wzrokiem za okno, jakby ten kawałek nieba zamienił się na krótką chwilę w kinowy ekran, a na nim obrazy z naszego ogrodu. Była w nim nie raz, jeszcze kiedy przenoszenie na wózek było możliwe i nie sprawiało tyle bólu. "Tak, jest piękny Salciu". I opowiadam o pomarańczowych brzozach, czerwonych berberysach, bordowych dębach, ognistych klonach i bladożółtych wierzbach. O cebulkach tulipanów i krokusów, które wczoraj sadziłam, no i o warzywie wykopanym tej jesieni długo po "świętej Teresie". Pyta nawet o mojego nowego, małego kotka, więc opowiadam jak poluje w jesiennej trawie. Chłonie moje słowa, zapatrzona jak w najprawdziwszy ekran i na film, w którym ja jestem narratorem, a którego ona najwdzięczniejszym widzem. I choć przymyka oczy, daję głowę, że dokładnie widzi obrazy, czuje ogrodowe zapachy, a nawet słyszy odgłos szeleszczących liści, które pewnego dnia znów prawdziwie poczuje pod stopami.

Żegnamy się. To do następnego razu. Odwracam się w drzwiach i jak zawsze macham ręką na pożegnanie. "Tylko nie zapomnij" woła.
Patrzę, nie do końca rozumiejąc. "No, o tym bukiecie liści..." i uśmiecha się po swojemu, ciepło i uroczo.

Niekiedy, mając Salomeę przed oczami przychodzi mi na myśl refleksja co oznacza prawdziwie doceniać życie, a wraz z nim to, co ono przynosi, nawet kiedy nie jest lekko i przyjemnie. I wydaje mi się, że ona uwięziona w tych swoich czterech ścianach, w skorupie swojego obolałego drobnego ciała i potrafiąca cieszyć się każdą chwilą, bywa czasami bardziej wolna niż ja w tym moim wielkim - małym świecie...

Pozdrawiam wszystkich. Ola