piątek, 24 czerwca 2016
Róże i lis
W moim gaju rozkwitły róże. Są takie ładne, że brak słów. W dodatku rozsiewają niebiańskie zapachy. Czuję się trochę jak Mały Książę, gdy znalazł się w ogrodzie z tysiącem róż. Patrzę sobie na nie oszołomiona ich pięknem i podziwiam cuda, które natura rodzi. Nie wiem, czy mogłabym spośród nich wybrać tę jedną jedyną, a jeżeli już to czym miałabym się kierować...?
Lubię ten moment, kiedy w ogrodzie nastaje cisza, ostatnie, pojedyncze nawoływania ptaków, przedłużające się, kiedy niesforny maluch nie wraca na czas do gniazda. Wczoraj znowu wpadł z wizytą lis. Nie zauważył mnie, siedziałam w kącie tarasu zapatrzona na wieczorny ogród. Od razu pożałowałem, że nie mam aparatu przy sobie. Kto mi uwierzy, że lis tu był? Pokręcił się tu i tam, potem zniknął. A potem znów się pojawił. Prawdę mówiąc trochę mnie przestraszył. Wiem tylko, że to ten sam lis, który był tu niedawno i jeszcze wcześniej...
I znowu poczułam się jak Mały Książę, przez chwilę chciałam pokonać strach i zaznajomić się z nim. Wstałam i ostrożnie zrobiłam krok w jego stronę. Niestety zniknął tak samo szybko jak się pojawił. Zrobiło mi się trochę smutno, niestety, nie był oswojony, a ja najwidoczniej nie byłam dla niego "tutejsza", mimo, że prawie trzydzieści lat tu mieszkam... Próbowałam sobie przypomnieć co odpowiedział lis Małemu Księciu, gdy ten spytał go co trzeba zrobić, by oswoić kogoś. Odpowiedział, że trzeba być bardzo cierpliwym. A więc wyobraziłam sobie siebie i "mojego" lisa, jak według wskazówek- najpierw siadamy w pewnej odległości od siebie, ot tak zwyczajnie, na trawie. Potem spoglądamy na siebie kątem oka, lecz bez słowa, gdyż mowa jest źródłem nieporozumień. I każdego dnia siadamy bliżej siebie, aż w końcu się poznajemy. "Poznaje się tylko to co się oswoi", tak powiedział lis do Księcia i ja mu wierzę. Póki co, mój lisek czmychnął, ale będę tu jutro na niego czekać, czuję, że znów się pojawi..., a ja poćwiczę cierpliwość i nic "niemówienie".
Wracam do moich róż. Czytałam kiedyś biografię Reinera Marii Rilkego. Kiedy mieszkał w Paryżu, chodząc na uniwersytet codziennie przechodził ruchliwą ulicę. Na rogu, zawsze w tym samym miejscu siedziała żebraczka i prosiła o jałmużnę. Któregoś dnia Rilke przyniósł jej śliczną, ledwo rozkwitłą różę, wtedy ona szybko wstała, pocałowała go w rękę i przyciskając różę szybko odeszła. Wróciła dopiero po tygodniu. Na pytanie znajomej: ciekawe z czego żyła, Rilke odpowiedział - żyła różą. Może zamiast pieniędzy chciał jej podarować, choć na krótką chwilę zapach róży, może chciał, żeby przez moment poczuła się wyjątkowo, sama nie wiem, ale spodobało mi się.
Tak samo jak spodobało mi się, kiedy Mały Książę ( coś mi on nie może wyjść z głowy dzisiaj, ale uwielbiam tę książeczkę) przykrywał swoją różę kloszem przed przeciągiem i jak dla jej poczucia bezpieczeństwa zabijał te biedne gąsienice (ale czego się dla miłości nie zrobi), no z wyjątkiem tych kilku, co to je zostawił "na motyle".
Ja co prawda nie przykrywam moich róż kloszem, nie zabijam dla nich gąsienic (co najwyżej ślimaki płucodyszne...), ale i tak wiedzą, że mi na nich zależy i czują, że się staram o ich względy. Chyba tak, bo są takie piękne... . Aż żal, że nie mogę przesłać ich zapachu w tym poście, za to pochwalę się nimi okrutnie!
Przesyłam wszystkim różane, kolorowe i pachnące pozdrowienia.
Ola
I kilka zdjęć przy drodze, blisko mojego gaju, to kwiatowe poletko wyglądało tak pięknie, że aż musiałam w nie wskoczyć i przymusić męża, żeby pstryknął parę zdjęć :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję Wam wszystkim za czas i komentarze!